fbpx

Dariusz

2 lutego 2014
Komentarze wyłączone
1 703 Wyświetleń

SONY DSCKażdego dnia samodzielnie wyjeżdża z domu na swoim prostym wózku inwalidzkim. Chwilę rozgląda się po stadninie Krupiec, na terenie której pracuje. Po czym energicznymi ruchami dłoni pokręca koła wózka i jadąc niezbyt równą drogą, dociera do stajni. Kiedy do niej wjeżdża, konie wystawiają łby z boksów i opuszczają je jak najniżej. Czują, że za chwilę dostaną od niego chleb, dadzą mu się przyjaźnie pogłaskać i przytulą łby do jego twarzy. Wiedzą, że jest ich przyjacielem. On zaś, oddając im podobne ciepło, uśmiecha się do nich i do siebie. Są bowiem nie tylko jego wielką pasją. Przebywanie z nimi jest także najskuteczniejszym lekiem na stan, z jakim obecnie przyszło mu się zmagać. Dzięki nim odnajduje w sobie siłę życia i trwania.

W Dariuszu Stasiuku miłość do koni zrodziła się już w dzieciństwie. Przekazał mu ją jego ojciec prowadzący gospodarstwo rolne na terenie wsi Wierzchowiny. Kiedy nieco wydoroślał, rozpoczął pracę w kilku kolejnych stadninach. Nie tylko jeździł na koniach, ale bez przerwy je doglądał, czyścił, karmił i poił. Bywało, że pomagał klaczom, gdy źrebak miał przyjśc na świat. Potem dbał, aby zdrowo dorastał. Konie czuły się przy nim bezpiecznie i nigdy go żaden nie poturbował. Jednocześnie w Chełmskim Klubie Jeździeckim nauczył się jazdy w siodle. Później zaś w stadninie pod Krasnym trenował powożenie bryczek z zaprzęgiem. Skoków przez przeszkody nie lubił.

– Zawsze pociągały mnie jazda bryczką i hodowla – podkreśla. – Powożenie bryczki , zwłaszcza sportowej, daje wiele emocji. Trzeba przecież, przy niemałym tempie jazdy, tak zręcznie operować lejcami, aby dobrać koniom jednakowy rytm i z nimi poprowadzić bryczkę środkiem wyznaczonego toru. Dlatego było to dla mnie ciekawsze niż skoki Jednocześnie interesowała mnie historia związana z koniem. I dlatego przez pewien okres należałem do odtworzonego przez  podobnych jak ja pasjonatów 19. pułku ułanów. Nawet przebyłem z nimi szlak majora Hubala  w Górach Świętokrzyskich.

Ciekawość poznania koni i ich hodowli sprawiła, że pracował także w stadninach Austrii i Niemiec. Po powrocie do kraju założył własną szkółkę jeździecką.  Jednak w jednej chwili świat mu się zawalił. Pewnego dnia jechał na koniu w terenie. Naraz na ich drodze pojawił się rów. Nie zauważywszy go wpadli do niego. –  Mnie przerzuciło przez łeb konia – wspomina. – A ten jeszcze upadł na mnie. Doszło do połamania mojego kręgosłupa oraz do zerwania rdzenia kręgowego.

W wyniku wypadku, nie dość ,że trafił na wózek inwalidzki, to na dodatek z powodu powikłań medycznych amputowano mu obie nogi. –Do dzisiaj nie mogę się z tym stanem pogodzić – powiada. – Wiem, że nie chodziłbym na nich. Wolałbym jednak je mieć. Mimo tego postanowiłem się nie poddać. Przecież zawsze byłem twardy jak ułan. I udało się z pomocą przyjaciół, a zwłaszcza mojego stryjecznego brata Roberta Stasiuka, prowadzącego stadninę Krupiec. Na jej terenie wyremontował dla mnie budynek, w którym mieszkam, i dzięki temu nie tylko codziennie mogę pracowac przy koniach, ale i czasem powozić bryczką. Podstawiają mi zaprzęg, samodzielnie wspinam się na tzw. „kozioł”, przypinam się pasem, biorę lejce w dłonie i jadę po lesie lub polnymi drogami. Wtedy czuję, że żyję i jeszcze mogę coś robić.

Dariusz dzięki swojej pasji do koni dalej w miarę możliwości przy nich pracuje i jest czynny zawodowo. Wykonuje niektóre czynności należące do codzienności pracowników stadnin. Kiedy konie biegają w karuzeli ręcznie ustawia jej mechanizm. Dba o to, żeby zawsze były napojone. Dokarmia. Przytrzymuje pęciny kiedy kowal je kuje. Utrzymuje porządek w stajniach. A kiedy trzeba zamienia się w rymarza i naprawia uprząż. Mimo wielkiego wysiłku jakim to osiąga czuje się potrzebny. Pracując niemal całymi dniami nie wpada w depresję, której niejeden w podobnej sytuacji by się poddał. Jego brat, właściciel stadniny, ceni jego pracę. Ta zaś sprawia, że i w życiu codziennym łatwiej daje sobie radę.

Sam u siebie sprząta, gotuje i nawet czasem zaprasza sąsiadów na obiady. Codziennie tylko pielęgniarka zmienia mu opatrunki. Poza stadniną bywa na sylwestrach i weselach. I nie obchodzi go to, co tam ktoś może na jego temat mówić. Ważne, że sam się dobrze bawi. Dzieci odwiedzają go rzadko, ale je rozumie i nie chce ich sobą obarczać. A konie?

– Czasem mi nawet pomagają  – stwierdza z uśmiechem. – Kiedyś obok naszej klaczy przewróciłem się z wózkiem na trawę. I wtedy ta pochyliła łeb, pozwoliła mi przytrzymać się jej kantara i podnosiła mnie kilka razy do góry, aż wreszcie usiadłem na wózku. A dzisiaj, widzieliście panowie, jak Alabaster się do mnie przytulił w trakcie robienia zdjęcia. Konie to dla mnie najlepsza rehabilitacja. Będę pracował przy nich do końca życia.

Jednym słowem, nawet w takiej sytuacji warto w siebie wierzyć i być aktywnym zawodowo. Wtedy świat się na wózku nie kończy.

Tekst Maciej Skarga

Foto Piotr Nowacki

 

 

Komenatrze zostały zablokowane