Bizneswoman i malarka. Z taką samą pasją kupuje domy, jak i maluje na płótnie. Od prawie 30 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, od 20 organizuje najsłynniejsze w Londynie bale dla polskiej emigracji. Z Marleną Anderson o chodzeniu w trampkach na obcasach, emigracji, przywiązaniu do Lublina i niebywałym szczęściu w życiu rozmawia Grażyna Stankiewicz.
‒ Kiedy stoi Pani na posesji kościoła św. Mikołaja na Czwartku w Lublinie i patrzy Pani na panoramę okalającą wzgórze, to jakie myśli chodzą Pani po głowie?
‒ Że to jest najcudowniejsze miejsce, w jakim mogę być w tym momencie. Energia, jaka tam jest, a jednocześnie widok – powodują, że czuję się tam szczęśliwa. Jest to miejsce, które jest w moim sercu, bo zostałam w tym kościele ochrzczona. Ale też wychowałam się blisko Czwartku, przy ulicy Targowej, gdzie mieszkałam razem z rodzicami i rodzeństwem przez sześć lat, dopóki ojciec nie wybudował domu dla nas przy Glinianej.
‒ Wyjechała Pani i zamieszkała w Londynie, ale tak nie do końca na 100%. Nadal jest tu Pani dom, ogród, książki, rodzinne pamiątki, rzeczy osobiste.
‒ Pół życia tam, pół tutaj. Rzeczywiście bardzo jestem związana z Lublinem. Nie wyjechałam do Anglii dlatego, że musiałam, tylko że bardzo chciałam. Moje życie w Polsce było piękne. Pomimo że były to czasy PRL-u, nie mogłam narzekać. Każdemu życzę, żeby miał takie dzieciństwo i lata szkolne jak ja. Bez jakichkolwiek problemów.
‒ Rodzice prowadzili własny biznes. O dzieciach takich rodziców mówiło się wtedy, że to tzw. „bananowa młodzież”.
‒ Rodzice byli bardzo zaradni. Mieli wytwórnię oranżady i sklep warzywniczy przy ul. Kunickiego, a na początku lat 80. z powodu kłopotów z zaopatrzeniem rozwinęli farmę trzody chlewnej w Prawiednikach. Byli ogromnie elastyczni i nowocześni jak na tamte czasy. W zależności od potrzeby zmieniali profil działalności. To była ciężka praca. Nie pamiętam, żeby spali dłużej niż trzy godziny na dobę. Ale rzeczywiście stać nas było na dużo więcej niż innych. Na przykład co roku podczas wakacji wyjeżdżaliśmy całą rodziną za granicę ‒ do Holandii, Francji, nad Morze Czarne, do Czechosłowacji i Turcji. Byłam z rodzicami nawet za kołem podbiegunowym w Murmańsku. Takie wyjazdy wtedy nie były powszechne. Rodzice nam dużo dawali, ale też byli wymagający. Razem z siostrą i bratem musieliśmy w domu wszystko umieć zrobić. Mama goniła mnie do kuchni, a tata do garażu. No i już wtedy w tej kuchni byłam lepsza nawet od mojej mamy, i do dziś żaden mężczyzna nie zaimponuje mi, jeśli chodzi o sprawy związane z naprawą samochodu.
‒ Sielanka. Skąd więc pomysł na wyjazd? Panna z zamożnego domu wyrwała się z szarej polskiej rzeczywistości do wielkiego świata. To chyba jakaś fanaberia?
‒ Rzeczywiście niczego mi w domu nie brakowało, wszystko miałam podane na talerzu, cudowni ludzie, cudowna rodzina, materialne bezpieczeństwo i te możliwości, jakich nie mieli inni. Ale nie chciałam mieć takiego życia jak moi rodzice. No i to życie wydawało mi się wtedy za łatwe. A ja chciałam, żeby było trudniej. W pewnym momencie, jak człowiek ma wszystko w wieku 25 lat, to szuka czegoś innego. Chciałam przekonać się, co jestem warta. Wyjechałam ze 150 dolarami w kieszeni. Znałam tylko rosyjski i francuski. Chciałam doświadczyć, jak to jest być w Anglii, nie znać języka i nie mieć nikogo znajomego. Oczywiście rodzice protestowali, chcieli mnie wesprzeć, ale moja ambicja nie pozwoliła mi na to.
‒ Od razu wszystko się ułożyło ?
‒ Miałam dużo szczęścia i jakiegoś opiekuna przy sobie, bo co zapragnęłam, to od razu stawało się realne. Spotykałam ludzi, których widziałam pierwszy raz, a oni mnie wspierali. Po przyjeździe stać mnie było tylko na pokój w 5 strefie Londynu, ale już po tygodniu mieszkałam w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy ‒ w Chelsea. Wszystko się układało. Londyn daje, zwłaszcza młodym ludziom, duże możliwości. Jakikolwiek ma się talent, hobby, można rozwijać się w tym kierunku. Można wszystko.
‒ Nie każdy emigrant tak samo myśli. Szczęście to jedno, a predyspozycje to drugie.
‒ Wyjechałam, mając 25 lat. Wcześniej skończyłam reklamę w szkole handlowej im. Vetterów. Jakiś czas pracowałam jako plastyk-dekorator sceny w Teatrze Osterwy. Od szkoły podstawowej malowałam i to był mój pierwszy pomysł na biznes w Londynie. W Polskim Ośrodku Kulturalnym znalazłam na tak zwanej ścianie płaczu ogłoszenie, które pasowało do moich kwalifikacji. Na drugi dzień już miałam dobrze płatną pracę na Chelsea, malowałam obrazy dla biznesmena p. Kołaczka, który zajmował się handlem ropą naftową. Równolegle uczyłam się angielskiego biznesowego. Po trzech miesiącach wydawało mi się, że potrafię się swobodnie porozumieć. Chciałam być między ludźmi i doskonalić język, więc dodatkowo jeden dzień w tygodniu pracowałam w kawiarni. Mama nigdy by mi na to nie pozwoliła, ale tu mogłam sama o wszystkim decydować. Kiedyś przyszła pięcioosobowa rodzina. Znałam menu na pamięć, ale nie wiedziałam, czy dam radę ich obsłużyć. Wszystko gładko szło. Aż do chwili, kiedy jeden z gości poprosił o popielniczkę. A ja nie znałam tego słowa, a chciałam być bardzo elegancka, więc odpowiedziałam, że takiego dania nie ma w menu (śmiech). Dostałam mój pierwszy napiwek za poczucie humoru ‒ 5 funtów! Zresztą w tej kawiarni uważano mnie za oryginalną, bo jako jedyna kelnerka chodziłam w butach na obcasach. Ale ja w ogóle lubię wysokie obcasy i jak wyjeżdżam na weekend, to nawet trampki noszę na obcasach.
‒ Dość szybko weszła Pani w angielską rodzinę. Było jeszcze łatwiej?
‒ Nie wiem, czy łatwiej, na pewno ciekawie. Szybko założyłam własny biznes. Sprzedawałam obrazy, a później pokończyłam różne kursy – komputerowe i obrotu obligacjami. Wiedziałam, że to jest okno na świat i na Londyn. Kiedy poznałam mojego męża, to on pomyślał, że jestem tą osobą, która na pewno przybije gwóźdź we właściwym miejscu w tym mieście. Pracowałam, nawet kiedy dzieci były małe. Malowałam i robiłam kaligrafię z dziećmi przy piersi. Ale w życiu wszystko się przydaje, wszystkiego należy spróbować.
‒ Od 20 lat jest Pani kojarzona z Balem Polskim, od ponad 40 lat największym wydarzeniem towarzyskim skupiającym Polonię w Wielkiej Brytanii.
‒ Jeśli osiąga się jakiś standard życia, to w pewnym momencie przychodzi potrzeba służenia i oddania swojego wolnego czasu innym. A przygotowanie takiej imprezy trwa rok. Kiedy zostałam gospodynią Balu Polskiego w Londynie, to była to impreza zamknięta. Pierwsze bale, od lat 70., organizowało starsze pokolenie polskiej emigracji, jeszcze z czasów wojny i lat powojennych. W pomoc angażowały się pani prezydentowa Kaczorowska, dziś np. Basia Hamilton, artystka, która ma wyłączność na portretowanie rodziny królewskiej. Od początku bale były organizowane po to, aby zintegrować środowiska Polaków, ale też aby dochód z balu przekazać na cele dobroczynne. Podczas balu urządzamy licytacje. Zebrane w ten sposób pieniądze przekazaliśmy na przykład Bibliotece Polskiej w Londynie czy Związkowi Polskich Pisarzy na Obczyźnie. Nie jesteśmy ani polityczni, ani religijni, i działamy non profit. I to też jest ważne, że robi się to bez honorarium za wykonaną pracę, bo są inni, którzy potrzebują naszej pomocy. Moi znajomi w Lublinie, kiedy dowiedzieli się, czym się zajmuję, zapytali się od razu ile ja z tego mam. Sorry, nic. To ty głupia jesteś. No może i głupia. Ale szczęśliwa. I to był koniec rozmowy. Nie wiem, jaką miarą inni mierzą, ale moja miara jest właśnie taka. Jeśli robisz coś z serca, to nie ma przeszkód, żeby to zrobić, i to bez brania za to pieniędzy.
‒ Stara polska emigracja powoli wykrusza się, ale każdego roku bilety kończą się na długo przed datą balu.
‒ Bo Polacy słyną z tego, że lubią tańczyć. Obecnie w balu bierze udział ponad 400 osób. Zawsze bierzemy pod uwagę, żeby sala była odpowiednio duża, ale też, aby miejsce było prestiżowe. Pierwszy bal odbył się w Royal Lancaster Hotel, tegoroczny w InterContinental Park Lane. Nasze bale to największe wydarzenie kulturalno-towarzyskie dla Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Odbywają się pod patronatem Ambasadora Polski, a wśród patronów był m.in. pan prezydent Lech Wałęsa. Dziś na balach bawią się trzy pokolenia, a przy dobrej zabawie jest dobry cel. W tym roku wylicytowaliśmy prawie 32 tysiące funtów.
‒ Na 41. Balu Polskim pojawił się i Lublin, i Nałęczów.
‒ Rzeczywiście, zebraliśmy pieniądze na Dziecięcy Szpital Kliniczny w Lublinie, za co został zakupiony sprzęt do operacji laparoskopowych. To była wzruszająca sytuacja, kiedy po rozpakowaniu sprzętu zadzwonił lekarz o 5 rano i zapytał, czy mają czekać, czy już mogą operować, bo tylu pacjentów jest w kolejce na zabieg. I jeszcze powiedział, że całą noc będą operować, bo takie jest zapotrzebowanie. I to była taka piękna chwila, dla której warto było po raz kolejny zorganizować ten bal. Zawsze podkreślam, że jestem lublinianką, i zależy mi, aby Lublin promować, a przy okazji też Nałęczów, który jest mi bardzo bliski, a który w Anglii nie jest znany. Na potrzeby licytacji, którą zresztą prowadził znakomity chairman Hugh Edmeades z Domu Aukcyjnego Christies, pozyskałam pobyty wypoczynkowe i rekreacyjne m.in. w Nałęczowie oraz Kozłówce, ale też pobyt weekendowy w lubelskim Grand Hotelu. Nie ukrywam, że wykorzystałam swoje kontakty i kilka lubelskich firm przeznaczyło do toreb „goodybag”, zresztą reklamujących lubelski Uniwersytet Medyczny, souveniry dla uczestników balu, jak np. znakomite ziołowe herbaty i napoje energetyczne, czy książeczki reklamujące Lublin, które dostałam od Prezydenta Żuka. Na licytację trafiły też płyty Budki Suflera, obraz Piotra Żółkiewskiego oraz ceramika Agnieszki Parys Kozak. Od dwóch lat na balu przygrywa do tańca lubelski zespół Czaban Band. Chodzi o to, żeby w ten sposób zaistniała informacja o Lublinie i Nałęczowie, żeby nazwy miast funkcjonowały w Londynie. Wiadomo, że jak goście przyjadą na tygodniowy pobyt do Nałęczowa, to polecą go innym. I o taką reklamę też chodzi.
‒ Stara polska emigracja w Londynie to inny, odchodzący już świat. Młodzi Polacy, którzy wychowali się w Wielkiej Brytanii, i ci, którzy wybierają Londyn na swoje miejsce w życiu, to już całkiem inne pokolenie?
‒ Stara emigracja niestety wymiera. Ale to ciągle są ludzie z niebywałym ciepłem i serdecznością. Mają nie tylko piękną kartę swojego życia, ale też już zwolnili i mają więcej czasu, który chętnie przeznaczają na potrzeby środowiska polonijnego. Z kolei polska młodzież ma już inną koncepcję na życie. Ja jestem w tych młodych ludziach zakochana. Mówią pięknym angielskim, coraz więcej młodych Polaków zajmuje eksponowane stanowiska. Nasza młodzież jest dobrze wykształcona, mądra, pod wieloma względami przewyższają młodych Anglików. W ścisłym centrum Londynu powstają coraz to nowe polskie kluby biznesowe. Oprócz tego, że mamy robotników przyjeżdżających z Polski, to na każdym kroku słychać polski język. Dziewczyna obsługująca mnie w banku to Polka, lekarz Polak. Śmieję się, że niedługo w Londynie angielski nikomu nie będzie potrzebny.
‒ Jest Pani w tej lepszej połowie swojego życia. Ciągle jeszcze bardziej artystka czy bizneswoman?
‒ Pierwszy obraz olejny namalowałam w szkole podstawowej i był to portret mojej mamy. Tata nigdy nie był entuzjastą moich talentów artystycznych i zawsze podkreślał, że artyści daleko nie pociągną. Uważam, że powinno się w życiu robić wszystko i wszystkiego doświadczać, a dopiero jak masz doświadczenie, to powinno się wybrać to, co rzeczywiście chce się robić w życiu. Czyli to, co kochasz i czujesz. Ja to ciągle powtarzam moim dzieciom. Syn, który studiuje architekturę, i córka, która studiuje dziennikarstwo w Cambridge, potrafią haftować, malować, gotować, uprawiają różne dyscypliny sportowe, sami potrafią naprawić auto i zająć się domem.
‒ Wychodzi na to, że mają to po Pani. Energię zapewne również?
‒ Nie, to ja mam energię po nich. Dzieci dają tyle radości i siły, że dzięki nim mogę góry przenosić. Mam nadzieję, że są ze mnie tak dumne, jak ja z nich. Ja kocham ludzi i kocham być z nimi. Jestem przekonana, że aby w życiu robić coś pożytecznego, to bez innych ludzi i twórczych relacji z nimi raczej byłoby trudno.
‒ Dziękuję za rozmowę.
Tekst i foto Grażyna Stankiewicz