– Są trzy „L” w moim życiu – tymi słowami Yami, a właściwie Fernando Araújo, portugalski muzyk angolskiego pochodzenia, rozpoczął swój grudniowy koncert w lubelskim klubie Komitet. – Te trzy „L” to Luanda, stolica Angoli, gdzie się urodziłem; Lizbona, gdzie mieszkam, i … Lublin, miasto, gdzie mam przyjaciół i gdzie chętnie bym się przeprowadził.
Luanda
Luanda brzmi egzotycznie. I pewnie niewiele przeciętnemu Polakowi mówi. Dla Yamiego Luanda to korzenie, nie tylko te muzyczne. Tu się urodził dokładnie w dniu, w którym człowiek wylądował na Księżycu, i tu spędził pierwsze lata swego życia, aż do czasu, gdy jego rodzina przeniosła się do Portugalii, uciekając przed koszmarem wojny o niepodległość Angoli. Yami niewiele z tego czasu pamięta. Pamięta za to dobrze, że Afryka była tematem tabu w jego rodzinnym domu wolą jego ojca, z zawodu rzeźnika. Jednak dzięki matce – nauczycielce i poetce – dźwięki afrykańskiej muzyki konkurowały w ich domu z muzyką klasyczną uwielbianą przez ojca. Rzeźnik wymachujący tasakami przy kompozycjach Straussa czy Mozarta. Scena jak z filmu. Ten dźwiękowy miszmasz panujący w domu Yamiego ukształtował jego muzyczne zainteresowania. Afrykańskie rytmy pobrzmiewają w jego utworach, a dzięki muzyce klasycznej słuchanej przez ojca kompozycje Yamiego są melodyczne, mimo iż sam artysta gra na gitarze basowej, a więc instrumencie rytmicznym. Śpiewa przy tym czasem wiersze matki, która własnym sumptem wydała dwa niewielkie tomiki poezji, aby podarować je bliskim.
Yami odwiedza Angolę bardzo często, nawet kilka razy w roku. To zasługa jego starszego brata i zarazem najlepszego przyjaciela Ilídio. Po przejściu na wcześniejszą emeryturę Ilídio wybrał się w podróż po świecie, wstąpił do Angoli i został na, bagatela, siedem lat. I teraz dokucza Yamiemu, dzwoniąc do niego w nocy, sącząc piwo i żartobliwie uskarżając się na ponad 40-stopniowe upały, podczas gdy w Lizbonie jest zima. Nie taka mroźna jak nasza, ale jednak zima.
Lizbona
Lizbona to dom, choć nie zawsze Yami czuł się tu jak w domu. Po przyjeździe z Angoli nieraz zmagał się z poczuciem osamotnienia, gdy szkolni koledzy komentowali kolor jego skóry lub akcent słyszalny w jego portugalskim. Niejednokrotnie był zresztą brany za Brazylijczyka, a akcentu nie pozbył się do dziś dnia. Wiele lat zajęło mu dojście do wniosku, że multietniczne pochodzenie to plus, a nie minus. Dziś Yami czuje się obywatelem świata i z dumą mówi o swoich synach, 12-letnim Tomasie i 8-letnim Tiago, dla których kolor skóry nie stanowi żadnego problemu. To do nich i do żony Isabel Yami wraca z tras koncertowych po świecie. Artysta śmieje się, że jego rodzina to skrzyżowanie klanu sycylijskiego z afrykańskim: ‒ My w Portugalii mówimy dużo głośniej niż wy tu, w Polsce. Hiszpanie mówią jeszcze głośniej, Włosi – głośniej od Hiszpanów, a Afrykanie biją ich wszystkich na głowę – wyjaśnia. Yami nie potrzebuje jednak spokoju do pracy. Wręcz przeciwnie, najlepiej tworzy mu się właśnie wśród bliskich, w całym tym zgiełku i chaosie.
W długich trasach koncertowych Yami oczywiście tęskni za rodziną. Lubelskiej publiczności opowiadał, jak kiedyś podczas rozmowy przez Skype jego młodszy syn poprosił go, by przez chwilę nic nie mówili, a tylko patrzyli sobie w oczy. O tym właśnie, o przeglądaniu się w oczach dziecka, traktuje nowa piosenka Yami’ego pod tytułem „Os teus olhos nos meus olhos” („Twoje oczy w moich oczach”), którą artysta po raz pierwszy zaprezentował przed publicznością u nas, w Lublinie. Wcześniej, jak twierdzi, grał ją tylko swoim synom. Skąd u muzyka podróżującego i koncertującego po całym świecie, od Kanady po Dubaj, taka sympatia do naszego miasta?
Lublin
Po raz pierwszy Yami trafił do Lublina jakieś 6 lat temu. Przyjechał wtedy wraz ze znanym śpiewakiem fado Carlosem do Carmo na koncert uświetniający festiwal filmowy Dwa Brzegi w Kazimierzu i Janowcu. Do Lublina dotarł późnym wieczorem, spędził noc w hotelu i nazajutrz wyjechał, nie zobaczywszy w zasadzie nic. Wrócił jakiś czas później do Lublina z Anną Marią Jopek, z którą współpracował przy okazji albumu „Sobremesa”, kompilacji cenionych przez polską artystkę utworów portugalskich. W ramach trasy koncertowej odwiedzili wtedy 30 miast w Polsce, ale to Lublin artysta obdarzył szczególną przychylnością. A niemały w tym udział miał pewien lublinianin, którego Yami nazywa dziś swym bratem.
Lubelski brat Yamiego to Tomasz Bichta, wielbiciel Afryki i meloman, posiadacz płytoteki tak rozbudowanej, że pod jej ciężarem dosłownie uginają się półki. Tomasz Yami’ego „odkrył” przez przypadek. ‒ Któregoś razu, przeszukując pojemne zasoby amerykańskiego eBaya, trafiłem na okładkę płyty, która od razu przyciągnęła moją uwagę. Stoi na niej w półmroku jakiś zafrasowany bez wątpienia Afrykanin, ubrany w tradycyjne (jak mi się wówczas zdawało) wdzianko w kolorze indygo. Fajna okładka. Ale kto nazywa płytę ALOELELA? I co to znaczy? Kierowany ciekawością poświęciłem te 0,01 USD (dokładnie tyle kosztowała) i dołożyłem do zakupów. Płyta okazała się znakomita – wspomina.
Ale od płyty do przyjaźni droga długa, wiodąca w tym przypadku przez Lizbonę. Przy okazji wakacyjnego wyjazdu do Portugalii, Tomasz dowiedział się, że Yami zagra na basie podczas koncertu Gila do Carmo, syna słynnego Carlosa, w lizbońskim klubie Speakeasy. Przy stoliku przed klubem siedziało dwóch mężczyzn, a jednego z nich Tomasz natychmiast rozpoznał jako Yamiego z okładki płyty za 1 cent. ‒ Yami oniemiał, że ktoś z Polski ma jego album, zaprosił mnie do stolika i zaczęliśmy rozmawiać. W końcu wybiła pierwsza w nocy i zebrali się już wszyscy muzycy, którzy mieli zagrać koncert o… 23.00 – mówi Tomasz. O tej porze słuchaczy było już co prawda niewielu, ale nie przeszkodziło to muzykom grać przez trzy godziny w zasadzie dla Tomasza i trójki jego towarzyszy. Taki był początek wieloletniej przyjaźni, która zaowocowała kilkoma pobytami Yamiego w Lublinie.
Ostatni miał miejsce zaledwie kilka dni temu. W planie pobytu: długie rozmowy z przyjaciółmi przy typowo polskim trunku, na który Yami bez żalu zamienia portugalskie wino; towarzyski mecz piłki nożnej Angola vs. Polska zakończony remisem 8:8 i oczywiście koncert, a nawet dwa. Pierwszy odbył się w sobotę w Rykach, drugi – dzień później w Lublinie. Na dwie godziny niedzielnego wieczoru Yami zabrał słuchaczy w podróż po miejscach i dźwiękach ważnych dla siebie. Śpiewał utwory ze swojej debiutanckiej płyty „Aloelela”, ale również własne – a przy tym nieoczywiste – aranżacje znanych przebojów takich jak „Imagine” Johna Lennona czy „Englishman in New York” Stinga. Publiczność była zachwycona zarówno muzycznymi, jak i konwersacyjnymi zdolnościami artysty. Jedna ze słuchaczek, Agnieszka Targońska, komentowała na gorąco: ‒ Jestem oczarowana koncertem Yamiego. Urzekł mnie nie tylko swoim głosem, ale też niezwykle ciepłą i wrażliwą osobowością, poczuciem humoru i refleksyjnością. Ten kameralny koncert był prawdziwą podróżą po miejscach, które kocha i potrafi zarażać miłością do nich. Dodatkowo Yami pozwolił nam na moment znaleźć się w naszym ulubionym mieście w Europie ‒ Lizbonie. Niezapomniane wrażenia! Teraz czekamy na jego koncert z Marizą.
Najbliższa okazja, żeby posłuchać Yamiego na żywo, nadarzy się całkiem niedługo. Artysta obiecuje, że odwiedzi Lublin w ramach trasy promującej nową płytę, która ma ukazać się w przyszłym roku. Cieszy się, że wtedy przyjedzie razem z zespołem, bo ‒ jak mówi ‒ nie lubi występować solo. Choć z punktu widzenia odbiorcy jego głos i dźwięki jego gitary są w zupełności wystarczające.
Tekst: Izabella Kimak
Foto: Krzysztof Stanek