fbpx

Polizany przez Boga

9 lutego 2015
Komentarze wyłączone
1 041 Wyświetleń

_7006688 targowiskoMarek Dyjak, kompozytor i wokalista. Pochodzi ze Świdnika. Laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie i FAMY w Świnoujściu. Autor 9 płyt. Bohater wywiadu rzeki, w którym opowiada m.in. o swoich zmaganiach z depresją i alkoholizmem. Od trzech lat mieszka w Chełmie, gdzie zaczął nowy rozdział swojego życia. Z Markiem Dyjakiem rozmawia Tomasz Moskal. Foto Przemysław Świechowski.

– Zacznijmy od Twojej książki. „Polizany Przez Boga” od kilku tygodni jest już dostępna w księgarniach. Skoro decydujesz się na krok pod hasłem „wywiad rzeka” i książkę, która w pewnym sensie podsumowuje twoje dotychczasowe życie, to co? Żegnasz się? Kończysz karierę? Czy może zamykasz jakiś etap?

– Podsumowuję pewien okres i jednocześnie go zamykam. Dwa lata temu straciłem Ojca, rok temu odeszła moja Matka, która była najbliższą mi osobą. Z najbliższych osób została mi już tylko córka i Ewa, która dzięki Bogu pojawiła się na mojej drodze. Więc tak – podsumowuję i zamykam pewien etap. Mój przyjazd do Chełma, który przerodził się w pobyt stały, był właśnie po to, by zamknąć pewne sprawy. Na początku było różnie, bo jednak byłem tu obcy i dlatego, że jestem facetem, z którym niełatwo nawiązuje się kontakt. Ostatecznie się jednak udało. W Chełmie zawsze czułem, że żyję. Wszystko było tu takie prawdziwe, swojskie w dobrym tego słowa znaczeniu. Pozytywny spontan – zagrałem tu kiedyś koncert, za który z własnej kieszeni zapłacił pracownik miejscowego oddziału służby celnej! To wszystko było trochę dziwne, metafizyczne, ale jednocześnie przewesołe, prawdziwe. Chełm zatem zawsze kojarzył mi się cudownie.

– Twoja osobista mapa jest bardzo rozległa, ale nie wszędzie miałeś dom…

– Tak naprawdę to nie miałem go nigdzie… Mieszkałem w wielu miastach, ale niemal zawsze w cudzych domach. Ale skoro pytasz mnie o miasta, to wypada zacząć od Świdnika, w którym mimo wszystko, wszystko się zaczęło. Owszem spędziłem w nim dzieciństwo, zacząłem tam swoją pracę, spotkałem Jana Kondraka, który miał na mnie wpływ, ale jednocześnie to „sztuczne” miasto niewiele mi zaoferowało. Poza Janem Kondrakiem, niespecjalnie mi tam kiedykolwiek ktoś pomógł. To miasto, głównie ze względu na niezbyt przyjaznych ludzi, kojarzy mi się ze smutkiem i straszną pasywnością. Owszem, mam tam także przyjaciół, ale balast trudnego dzieciństwa, dużej ilości smutnych przejść i w sumie niezbyt ciekawego życia nie nastraja mnie względem Świdnika optymistycznie. W pozytywnym postrzeganiu miasta nie pomaga mi też fakt, że są tam groby moich rodziców. Jak szybko więc tylko mogłem, uciekłem z tego Świdnika w świat. Najpierw był Lublin, potem, za sprawą pierwszej miłości, Kraków.

– Ale Kraków to nie tylko miłość.

– No nie. Głównie miłość, ale masz rację. Wymyśliłem sobie to miasto także za sprawą ludzi, których w 1995 roku po_7006874 gestykulujeznałem na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Najpierw tam „dojeżdżałem”, aż w końcu zostałem na dłużej. Włóczyłem się od ludzi do ludzi, zmieniałem miejscówki. Kraków i ten czas mocno zakorzenił we mnie chorobę alkoholową… Z jednej strony był to czas niezwykle kreatywny i dobry dla mnie jako artysty. Śpiewałem na stałe w wielu klubach, współpracowałem z Robertem Kasprzyckim, a Grzegorz Turnau zapoznał mnie z Piotrem Skrzyneckim. Ten z kolei zaprosił mnie do kierowanej przez siebie Piwnicy pod Baranami. Nie byłem stałym członkiem kabaretu, ale dosyć często grałem z nimi jako tzw. gość specjalny. Więc z jednej strony sukces, z drugiej jednak początek silnego nałogu, który sprawił, że piłem coraz więcej.

– Z Krakowa w góry niedaleko.

– Dokładnie tak, dlatego po mniej więcej dwóch latach spędzonych w grodzie Kraka ruszyłem w góry. „Przytuliłem” się wówczas do parateatralnej grupy plastycznej „Pławna 9” Darka Milińskiego. Z nimi byłem w ciągłym ruchu, jeździliśmy po całej Polsce, ale tam, właśnie w górach, miałem na dany moment tzw. metę. Było ich w tym czasie zresztą sporo – w Koszalinie, Warszawie, Poznaniu, Olsztynie, Nowej Soli. Było dużo miejsc, a nigdzie nie miałem domu. Byłem włóczęgą, którego przyjmowali do siebie, swoich domów moi przyjaciele. W tym czasie zdarzyły mi się dwa małżeństwa – pełne namiętności i żaru, ale wiesz… Do miłości, jak do zupy, trzeba dodawać kiełbasy. A ja wtedy nie śmierdziałem groszem, nie byłem też modelowym przykładem męża. Siłą rzeczy więc te związki szybko się wypaliły, a ja zostałem sam. I wtedy przyszła Warszawa. To miasto fascynowało mnie zawsze głównie ze względu na swoją historię. Że zostało odbudowane na cmentarzu. Mam totalnego hopla na punkcie historii, do dziś w telewizji oglądam głównie filmy dokumentalne o II wojnie światowej.

_7006869 z książką– Mieszkałeś wszędzie w Polsce, ale to w Chełmie mieszkasz najdłużej. I o Chełmie mówisz czasem, że Cię uratował.

– Bo to prawda. Podnosiłem się wówczas z głębokiej depresji, definitywnie kończyłem z nałogiem picia, które towarzyszyło mi przecież przez szereg długich lat. Chełm pozwolił mi na nowy start. I choć wszystko układało się tu lepiej, to jednak w pierwszym roku depresja wciąż jeszcze dawała o sobie znać. Niby zaczęło dziać się lepiej, w perspektywie było nagrywanie płyty dla Kayaxu, ale smutek wciąż mnie nie opuszczał. Po mniej więcej rocznym pobycie tu zdecydowałem się na powierzenie moich spraw Wojtkowi (Wojciech Malawski, manager) i wtedy wszystko nabrało kształtów. Zaczęliśmy razem jeździć do pracy, ale także spędzać czas prywatnie. To mi pomogło. Zaczęły się koncerty, płyta podobała się publiczności i zbierała pozytywne recenzje krytyków, a ja odżyłem. To był okres, kiedy zacząłem się powoli oswajać z Chełmem, a od pewnego czasu jestem w pełni chełmianinem.

– Wiem, że mówić o bezdomności nie jest łatwo, ale Tobie ona się zdarzyła w sensie dosłownym.

– Tak. Dzisiaj wiem, że to cena, którą zapłaciłem w związku z moją chorobą alkoholową. Żyjąc na krawędzi, odsuwasz się od ludzi, stajesz się osobą asocjalną. I tak trafiasz na ulicę. Z drugiej strony lubię o sobie myśleć jak o bitniku. Jeśli rzeczywiście nim jestem, bezdomność była mi pisana. To był ciężki okres, czas upodlenia, zjazdów, kiepskich zdarzeń. Ale dzięki temu jestem dzisiaj silniejszy. Za moment minie siedem lat, od kiedy nie piję. A świadomość tego, co przeżyłem, skutecznie oddala mnie od nałogu. Wtedy wynikało to także z tego, że ja nie za bardzo chciałem mieć dom i stały adres. Żyłem wtedy poza społeczeństwem, mimo że wokół mnie było wielu naprawdę dobrych ludzi. Bycie ze mną związane było jednak z problemami. Możesz kogoś „przekimać” kilka dni, tydzień, miesiąc. Później sytuacja robi się niezręczna.

_7006831 - gitary 2– Mówiąc szczerze, Twoja książka jest „chropowata” jak Twój życiorys.

– Moje ostatnie dwadzieścia lat to okres bardzo ciężki, brudny. Ja mogę próbować się otwierać i obnażać, ale nie wiem, czy ludzie, którzy pojawiali się w moim życiu w różnych sytuacjach i kontekstach, chcieliby przeczytać o tym w książce. Bo mimo kłopotów udało mi się poznać wiele ciekawych i barwnych charakterów, niektórzy to prawdziwi bohaterowie. Jarek Koziara, który jest moim przyjacielem od ponad dwudziestu lat, Daniel Stachniuk, który tak naprawdę ściągnął mnie do Chełma i uratował od złego, Wojtek Malawski i jeszcze wiele naprawdę kolorowych osób, które poznałem dopiero w Chełmie. Moja książka jest także o nich.

– Będę drążył temat. Ta książka to rozrachunek?

– Raczej spowiedź, która pozwoli mi wyznać grzechy, uwolnić się od nich i pójść do przodu. Książka w formie wywiadu jest dobrym pomysłem na taką spowiedź. Moja rodzima wytwórnia płytowa zatrudniła do zrobienia tego Arkadiusza Bartosiaka i Łukasza Klinke, którzy mają na swoim koncie setki przeprowadzonych wywiadów, w tym ostatnią rozmowę ze Sławomirem Mrożkiem! Przyjechali i zagrali ze mną w „dwa ognie”. Zmusili mnie wręcz do żmudnej pracy nad moją biografią. Dzięki nim mogłem przetrawić wiele rzeczy z mojej przeszłości, rozliczyć się z faktami. I chociaż był to dla mnie proces bardzo bolesny, to jednak zarazem bardzo oczyszczający. Dzięki tym rozmowom nauczyłem się „ważyć historię”, dostrzegać w niej rzeczy ważne. Wiem też, że chłopaki wydobyli ze mnie to, co najważniejsze. Bardzo zależy mi bowiem na tym, żeby ludzie postrzegali mnie takim, jakim naprawdę jestem – zwykłym facetem po przejściach.

– Co jest najważniejsze w tej książce?

– Ukryta wiadomość, nawet niejedna. To opowieść o Miłości i Nadziei. Oraz pewnego rodzaju Absolucie, czymś, co dla każdego z nas powinno być w życiu najważniejsze. To książka pełna życia, w której tak naprawdę każdy może się przejrzeć. W najtrudniejszych momentach starałem się przy jej powstawaniu myśleć o mojej córce, Oldze. Dużo w związku ojciec – córka spieprzyłem. Mam nadzieję, że dzięki temu wywiadowi choć trochę to naprawię. To w pewnym sensie list do niej, który mam nadzieję, usprawiedliwi wiele lat braku kontaktu z mojej strony. Nie liczę na to, że Olga mi wybaczy. Ale być może trochę lepiej mnie zrozumie. To także list do moich przyjaciół, fanów i ludzi, którzy kupują moje płyty. Ci, którzy nie do końca mnie znają, będą mogli zrozumieć, z czym się zmagam i skąd u mnie syndrom opuszczonego dziecka.

_7006676 - okno profil– Do czego jest Ci najtrudniej wracać?

– Trudno mi mówić o moim upodleniu, odwykach, stanach, w których sam siebie niszczyłem. Być może obok nas takich Dyjaków, ludzi z podobną przeszłością, znalazłoby się trzystu. Z mojej perspektywy przykre jest to, co dotyczy mojego życia. Bo to moje życie i spis ludzi, którzy mieli przeze mnie ciężko. Jest w tym jednak trochę nadziei. Być może fakt, że udało mi się pokonać nałóg, będzie dla kogoś wskazówką? Być może komuś spośród tej trzysetki mój przykład pomoże?

– Mówisz szczerze o swojej chorobie związanej z alkoholem… To duża część Twojego życia, a po trosze także śmierci.

– Naprawdę nie wiem, czy niezbyt mocno wziąłem sobie do serca wzór bitników polskich. Jak ćmę ciągnęło mnie w stronę płomienia. Wojaczek, Stachura, Milczewski – ich tragiczne życiorysy w jakimś stopniu odbijały się w moim. Na początku piłem świadomie. Dużo, ale świadomie. Nie chcę doczepiać do tego jakiejś ideologii, ale rzeczywiście mocno chciałem być bitnikiem, a kreacja twardego człowieka szybko upomniała się wówczas o swoje. Piłem więc więcej i więcej, a potem już w zasadzie piłem, bo musiałem.

– Co było cezurą? Jaki moment zdecydował o tym, że powiedziałeś sobie stop?

– Przede wszystkim fakt, że przeżyłem samobójstwo. To było coś, co sprawiło, że postanowiłem przestać. Dziś nie traktuję tego wydarzenia jako czegoś na maksa traumatycznego. Dziś samobójstwo jest na porządku dziennym, bo przybywa wokół ludzi niepogodzonych z tym światem, a w takim wypadku niemal zawsze dążysz do autodestrukcji. Jeśli jednak mogę Cię prosić, ze względów prywatnych, nie chcę już jednak więcej opowiadać ani o moim piciu, ani o moim samobójstwie. Dzisiaj chcę się cieszyć z mojego niepicia i stabilności.

– OK, jasne. Szanuję to, co nie znaczy, że teraz będzie miło (śmiech). Zapytam Cię bowiem o dwoistość Twojej natury. Z jednej strony facet o fizjonomii boksera, którym zresztą kiedyś był, gość rozstawiający po kątach chłopaków na ulicy. A z drugiej nadwrażliwy poeta, „człowiek z tekstem”.

– Mówisz o mojej mnogiej osobowości? (śmiech) Moim najnowszym zespole zaburzeń? (śmiech) A tak na poważnie. To chyba sam nie wiem, skąd się to bierze. Na pewno wrażliwość ujawniła się wraz z nadejściem mojej pierwszej miłości. To plus „Dama kameliowa”, która wpadła mi wówczas w ręce, i jeszcze „Preludium deszczowe” Chopina. Wybuchowa, niestabilna mieszanka wielkiej literatury, muzyki, osobowości i… hormonów sprawiły, że coś się we mnie urodziło. I mimo zmieniającego się świata, trwa do dzisiaj. A brutalność? Była tarczą w brutalnej rzeczywistości. Dorastając w takich a nie innych warunkach, wśród takich a nie innych ludzi, swoją wrażliwość musisz chować za taką właśnie tarczą. Trenowałem boks, by nie dać sobie pluć w kaszę, a jednocześnie kwitła we mnie miłość do poezji, muzyki, sztuki. Trochę później trafiłem na Wojaczka i mój świat już zupełnie zwariował.

– W podjęciu decyzji o przeprowadzce pomogło ci jednak trochę… uczucie.

– To prawda. Wyjeżdżając z Warszawy, zostawiałem za sobą nie tylko nałóg, ale także przykrą dla mnie i bolesną sprawę rozwodową. Rozstawałem się z kimś, kogo naprawdę bardzo kochałem. Życie nie znosi jednak próżni, bo okazało się, że miłość mojego życia czeka na mnie właśnie w Chełmie. Tutaj poznałem Ewę, która jest moją partnerką od trzech lat. Razem żyjemy, zmagamy się z problemami i dlatego wiem na pewno, że to moja muza. To dzięki uczuciu do niej pojawiła się chęć zmian w moim życiu, wróciła przyjemność tworzenia i pracy. Wrócił cały ten napęd, który kobieta daje mężczyźnie. Zaczęliśmy budować miłość i okazało się, że ma to sens. To wszystko sprawia, że jestem w Chełmie naprawdę szczęśliwy.

– Wracając do Twoich podróży. Lublin i Świdnik to także postać Marcina Różyckiego.

– Taaak… Byliśmy najpierw duetem świdnickich łobuzów, a potem prekursorami sceny literackiej w tym mieście. Miał trochę inny światopogląd, ale zbliżyły nas wspólne zdarzenia i podobieństwo życiorysów. On był „zwichrowany” w inny sposób niż ja. Nasz duet miał możliwość brania na tzw. krechę we wszystkich chyba barach Lubelszczyzny (śmiech). Zabawa z nim była huczna. On nie żyje, a ja ledwo przeżyłem. (śmiech)

_7006861 w antykwariacie– Powiedziałeś kiedyś, że najważniejszą osobą w Twoim życiu jest Mama.

– Mama zawsze starała się mnie rozgrzeszać, zawsze bezwarunkowo mnie kochała i wybaczała wszystko. Mimo dwojga rodzeństwa, wiem, że byłem jej pupilem, rodzynkiem. Ona pchała mnie do edukacji, kupiła mi pianino. Chociaż był to w naszym budżecie wydatek ponad stan. Generalnie byłem podobno grzecznym chłopcem (śmiech). Nawet gdy zdarzały mi się jakieś potknięcia, wiedziałem, że Mama jest tą osobą, na którą mogę zawsze liczyć. Dojrzewanie i wejście w dorosłość zaczęło mnie trochę „wykręcać”, a ona i tak stała za mną. Zawsze czekała na mnie z gorącą zupą. Wiedziała, że mimo tzw. „kosztów” to, co robię, jest dla mnie bardzo ważne. Akceptowała mnie, moje życie bez reszty. Przez długi czas ukrywałem się przed nią z moim nałogiem alkoholowym, ale później okazało się, że ona i tak doskonale o tym wiedziała. W jej oczach wszystko, co udało mi się osiągnąć, było największym z możliwych sukcesów.

– Nagrywasz płyty, wydałeś książkę. Bawisz się także w film.

– Jak jeszcze mieszkałem w Łodzi, z przyjemnością zagrałem w kilku studenckich dyplomach. Później była jeszcze główna rola w filmie Adka Drabińskiego, a całkiem niedawno zdarzył mi się udział w dość osobliwym projekcie profesora Grzegorza Królikiewicza. Znamy się od dawna, bo kiedyś napisałem muzykę do jego „Mistrza i Małgorzaty”, a potem do jeszcze jednej sztuki. Jego filmowy projekt, „Sąsiady”, to rzecz bardzo mocna i brudna. Pasowałem więc do niej idealnie, bo nie muszę niczego udawać. Kroją mnie tam i okazuje się, że mam… serce z kamienia. To jednak nieprawda!

– Na Twojej drodze artystycznej też jednak różnie bywało. Ale mam wrażenie, że to „lepiej” trwa od dłuższego czasu.

– Zdecydowanie! Jest tak, że moment rzucenia alkoholu bywa dla muzyka bardzo trudny. Alkohol to euforia, swoboda. Jego brak przynosi smutne konsekwencje i stany. Utrata tej euforii to dla wielu artystów utrata weny. Przestają pić i przestają pisać, śpiewać, nagrywać. Zostają neofitami, wyznają nową wiarę, odchodzą od sztuki. U mnie było inaczej. Mimo że koncerty po moim wyjściu wyglądały i brzmiały fatalnie, ja wciąż chciałem grać. Ludzie byli niezadowoleni, ja miałem strasznego moralnego „kaca”, często było mi wstyd, ale nie chciałem rzucać muzyki. Drętwiały mi ręce, odczuwałem stany lękowe i tzw. bóle fantomowe, ale się nie poddawałem. Nie zdradzałem muzyki. I to się opłaciło.

_7006872.jpg– Swoją biografię piszesz piosenkami. Masz grono fanów, swoją publiczność, ale też tych, którzy dopiero zakochują się w Tobie. Za sprawą czego?

– Myślę, że moim największym walorem jest szczerość przekazu. Ja niczego nie udaję, nie opowiadam zmyślonych historii. Dużo w tym wszystkim uczuć i ekspresji i w tym chyba tkwi klucz. Żeby mnie zrozumieć i poznać, trzeba przyjść na koncert i mnie posłuchać. Bo płyty to jednak nie wszystko. Jestem artystą eklektycznym. I nie godzę się na etykiety. Bo moje piosenki to nie tylko poezja. To często rock lub nawet punkowa stylistyka ubrana w taką lub inną formę. Jestem niepokorny, z wieloma rzeczami się spieram i kłócę. Być może to jest moją największą wartością, być może to podoba się ludziom najbardziej. Ludzi nie da się oszukać, trzeba być szczerym. A wracając do muzyki? Ona dała mi wszystko – przyniosła długi, a potem je spłaciła. Zepchnęła w otchłań niebytu, a potem wyciągnęła na sam szczyt. To droga, którą idę i wszystko wskazuje na to, że iść będę.

– Życiorys barwny i trudny, ale jednak na końcu jest w tym wszystkim happy end.

– Chyba tak. Jak już wspomniałem, mija właśnie siedem lat od momentu, kiedy nie piję. Mimo tego, że muszę radzić sobie z różnymi sytuacjami i stanami. Mocuję się z życiem, pokusami i swoim niestabilnym charakterem. Bywam ćmą, ale też motylem. Miewam różne problemy i dylematy, ale wiem, że jestem czysty. Prowadzę kolorowe życie, pełne dobrych zdarzeń, a od trzech lat także pełne miłości. Wiem, że komuś na mnie zależy, ktoś na mnie czeka, dla kogoś jestem. Tak, jakkolwiek to brzmi, to z całą pewnością jest w tym happy end.

na deptaku– Mówisz, że spotkało Cię w życiu dużo szczęścia. A jest coś, czego żałujesz? Masz poczucie, że coś straciłeś?

– Straciłem niestety wiele przyjaźni. Niektórych ludzi odrzuciłem zbyt pochopnie, a niektórych odpychałem wręcz przy pomocy siekiery. I tylko tego żałuję. Bilans jest jednak dodatni, bo więcej mam w ostatnim czasie w swoim życiu dni dobrych niż złych. Cieszę się, że mam swoje „teraz”. Tak, jak w języku Romów, w którym nie ma wyrazów „wczoraj” i „jutro”.

Komenatrze zostały zablokowane