Rok 2011. Justyna Żukowska szuka chętnych do zagrania w kwartecie. Najlepiej żeby były to kobiety. Dlaczego? Bo są atrakcyjne, wiedzą, czego chcą i mają wyobraźnię. Justyna gra na altówce, Helena Matuszewska, wyrazista buntowniczka, zostaje pierwszymi skrzypcami. Konkretna, acz ciepła Anna Witkowska to drugie skrzypce. No i Marzena Białobrzeska, eteryczna blondynka, gra na wiolonczeli. Zespół zaczyna koncertować i ma już swoją nazwę. Aranżacją wykonywanych utworów „Ladies Quartet” zajmuje się skrzypek i kompozytor Mikołaj Gąsiorek. To nie lada zadanie, bo oprócz klasyki i muzyki filmowej lubią zagrać mocne rockowe kawałki. W repertuarze obok Mozarta pojawiają się Metallica, ale także i Queen, i muzyka filmowa, m.in. przebój z „Titanica”. Pomysłem Justyny na zespół jest granie coverów, żeby przekonać innych, że na klasycznych instrumentach też można grać takie kawałki. I to się udaje, bo ludzie, słysząc ich aranżacje, dośpiewują sobie słowa. Krok po kroku zdobywają popularność, łamiąc przy okazji stereotypowe myślenie o muzycznych kwartetach.
– Każda z nas jest totalnie pokręcona, każda ma jakiegoś bzika. Może dlatego przyjaźnimy się i spędzamy ze sobą dużo czasu. Mamy świetną atmosferę w zespole i dobre relacje. A to ważne, żeby dogadywać się i prywatnie, i zawodowo. Jak coś nie gra między nami, to po prostu rozmawiamy o tym i rozwiązujemy problem – tłumaczy Justyna. Z jednej strony zarabiają, grając na bankietach, sympozjach, warsztatach i ślubach. Z drugiej strony mają na koncie współpracę z zespołami Voo Voo, Zakopower, Pectus czy Perfect oraz Zbigniewem Wodeckim i Małgorzatą Walewską.
Altówka
Justyna ma tatuaż na pół pleców. To czarny tribal. Ma też kilka innych. I jeszcze napis po angielsku „każdy moment jest dobry, by wszystko zmienić”. Dlaczego? Bo nie jest osobą, która będzie siedzieć z założonymi rękami. A tatuaże? Bo są dobre na podsumowanie kolejnych etapów życia. Zamknięcie pewnych rozdziałów i otworzenie nowych.
Ma 34 lata i jest strzelcem, co tłumaczy jej zdecydowany charakter. Zresztą musiała sobie jakoś radzić; ma w końcu 3 starszych braci. Jej tata jest prawnikiem, mama animatorem kultury. To pewnie po niej ma zmysł organizacyjny. Justynę trudno zastać wieczorami w domu. Albo gra, albo udziela się towarzysko. Ostatnio zorganizowała koncert charytatywny dla kontuzjowanej koleżanki z teatru. Właśnie taka jest – realnie oceniająca rzeczywistość, twarda, na swój sposób męska, ale i kobieco urocza. Nałogowo czyta książki, często zarywając noce. Jej namiętnością jest też kino, choć ostatnio głównie domowe. W jej kinotece są i „Kac Vegas” i twórczość Woody’ego Allena. Ale w jej mieszkaniu króluje przede wszystkim muzyka. Wykonawcy? Bezapelacyjnie Queen. Poza rockiem, blues, jazz i Hans Zimmer, autor muzyki filmowej do „Piratów z Karaibów”, „Twierdzy” czy „K2”
Kiedy była dzieckiem, chciała zostać geografem. Ale marzenia o badaniu tornad zdominowała sztuka. Mama Justyny, Ewa, zajmowała się teatrem. Dziecięcym, młodzieżowym, lalkowym. Mała Justyna, od kiedy pamięta, jeździła z nią na festiwale i przeglądy, często biorąc w nich udział. W przedszkolu zostały zauważone jej talenty wokalno-taneczne, co skończyło się szkołą muzyczną, a potem studiowaniem edukacji artystycznej w zakresie sztuki muzycznej na UMCS. Swoje życie zawodowe związała z altówką, której dźwięk uważa za piękniejszy od skrzypiec. – Uwielbiam muzykę, uwielbiam grać. Nie zawsze jest łatwo, mamy nienormowany czas pracy, próby się przeciągają, trzeba rano wstawać, ale nie wyobrażam sobie życia bez tego. W życiu muzyka ciągle się coś dzieje.Uwielbiam też podróżować, a zawód muzyka temu sprzyja – podkreśla.
Justyna pracuje w Teatrze Muzycznym w Lublinie jako altowiolistka. Mieszka w centrum Lublina. W mieszkaniu ciągle coś zmienia. Uważa, że drobne remonty czy majsterkowanie uwalniają od negatywnych emocji. We wnętrzu jej mieszkania dominują jasne kolory, choć znakiem charakterystycznym jej garderoby jest czerń i srebrna biżuteria. Zawsze właściwie dobrane i w dobrych proporcjach. Zresztą Justyna zawsze musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Może uda się to również z marzeniami. – Chciałabym kiedyś mieć swoją knajpę. Taki lokal ze sceną, gdzie będzie można organizować różne wydarzenia artystyczne.
Pierwsze skrzypce
Helena jest założycielką zespołu „Same Suki”, kobiecej formacji folkowej, w której gra na rebabie tureckim i suce biłgorajskiej – smyczkowym instrumencie ludowym pochodzącym z okolic Biłgoraja. Zespół wprawdzie gra bardzo nowocześnie i prowokacyjnie, jednak nawiązując do polskich piosenek ludowych. Helena pochodzi z gór, ze wsi koło Bukowiny Tatrzańskiej. Do szkoły muzycznej w Zakopanem poszła, by towarzyszyć przyjaciółce, gdy obie miały po 9 lat. Została w niej, a dzieciństwo upłynęło na dojazdach do szkoły. Zapewne nie bez wpływu na jej upodobania była atmosfera muzyki Podhala. Dziś często sięga po mało znane instrumenty i muzycznie oscyluje wokół starszych epok, nawet baroku.
Jest wolnym strzelcem i nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Oprócz kwartetu i zespołu, udziela się w kilku innych projektach, głównie folkowych i etnicznych. – Dla mnie bycie muzykiem, artystą, oznacza wieczne szukanie. Ten, kto się zatrzymuje, przestaje być artystą. Granie, wchodzenie w interakcję z różnymi ludźmi, rozwija i wzbogaca – przekonuje Helena. Sprawia wrażenie otwartej i bezpośredniej w kontaktach. Dużo spaceruje i nie wyobraża sobie życia bez książek. Jest życiową racjonalistką, choć lubi eksperymentować z wyglądem, a zwłaszcza włosami. Jej cechą charakterystyczną stały się ciągle nowe fryzury. Nie lubi szufladkowania ludzi i uważa, że każdy ma prawo do wolności, pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. Od niecałych 3 lat nie je mięsa, czym wyraża swój sprzeciw wobec cierpienia zwierząt. Jest feministką, jednak nie zgadza się z mitami, które narosły wokół feminizmu. – Bycie feministką dla mnie oznacza partnerstwo, równe prawa kobiet, mężczyzn i wszystkich ludzi, możliwość wyboru – podsumowuje swoje poglądy.
Drugie skrzypce
Anna pochodzi z muzycznej rodziny. Rodzice grali w Filharmonii Narodowej, która w dzieciństwie była jej drugim domem. Jest nauczycielką. W Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina w Warszawie prowadzi klasę skrzypiec. Na początku chciała grać w orkiestrze, rozważała też, czy nie zostać lekarzem. Lubi ludzi, jest typem społecznika. Pomaga innym, ale też sama wychodzi z podbramkowych sytuacji. Lubi działać w grupie, pod warunkiem, że to „gra do jednej bramki”. Chętnie gra koncerty charytatywne. – Podchodzę do nich z takim samym zaangażowaniem, jak do normalnego koncertu, wręcz wierzę, że tak trzeba, że robimy coś dobrego dla kogoś, komu jest to potrzebne. Docenia krótkotrwałe zmiany, jakie przynosi jej życie, ale musi mieć gdzie wracać, bo bardzo ważna jest dla niej stabilizacja. Bez wahania odpowiada, że najważniejsza jest dla niej rodzina. Wolny czas poświęca czteroletniemu synkowi. Jak najwięcej czasu stara się przebywać na świeżym powietrzu, chodzi po lesie, lubi pływać. Twierdzi, że to dobry sposób na dbanie o swoje zdrowie i emocje.Kiedyś zrobiła sobie testy parapsychologiczne, z których wynika, że jej mózg jest tak samo kobiecy, jak i męski. Może dlatego nie różnicuje ludzi według płci, bo jak mówi, człowiek to człowiek, ale od feminizmu trzyma się z daleka. Jest przeciwniczką skrajności światopoglądowych i uważa, że emancypacja kobiet poszła nieco za daleko. Śmieje się, że w dobrym związku śmieci wyrzucają się same. Dla niej lista zakupów to lista zakupów, a nie dywagacje, co się ugotuje na obiad. Nie lubi kobiecego rozwodzenia się na niektóre tematy, co jest jedną z najbardziej widocznych cech jej męskiej części mózgu. Podobnie jak umiłowanie do żwawej i przewidującej jazdy autem, a nie stereotypowo kobiecego tarasowania drogi.
Wiolonczela
Marzeny babcia była tancerką w balecie w przedwojennym Teatrze Wielkim, więc może po niej odziedziczyła artystyczne zdolności. Też uczy w stołecznej szkole, tyle że w Zespole Państwowych Ogólnokształcących Szkół Muzycznych im. G. Bacewicz, gdzie ma klasę wiolonczeli. Bycie muzykiem jest wpisane w jej życie, choć miała momenty, że chciała rezygnować. – Na szczęście na końcu tych różnych komplikacji jest koncert i wtedy cała wydatkowana energia wraca w dwójnasób i ładujemy baterie na kolejne zadania – podsumowuje swój sposób na życie. Nie ma w domu telewizora, bo sama chce decydować o tym, co i kiedy robi w wolnym czasie. Interesuje się zdrowym odżywianiem się. Jest wegetarianką, ale nie afiszuje się z tym i nie przekonuje wszystkich do rezygnacji z jedzenia mięsa. Ćwiczy jogę i relaksuje się w ciszy. Myśli pozytywnie, energię do działania czerpie z kosmosu i co jakiś czas stara się zapalić świeczkę dla aniołów. Ze swoimi blond włosami i delikatną urodą sama wygląda trochę jak anioł. Jednak nie ma się co łudzić, bo kiedy może, lubi się ścigać samochodem z innymi kierowcami. Jednak na razie tego nie praktykuje, bo od 4 miesięcy jest matką ślicznej Lilii. Więc chwilowo sporządniała i zdecydowanie ostrożnie jeździ autem rodzinnym. W ogóle jest mocno rodzinna. Najważniejsze są dla niej córki i wiolonczela. Jej dwie starsze córki, szesnastoletnia Gabrysia i czternastoletnia Marysia, też grają na instrumentach i również chodzą do szkoły muzycznej. Starsza z nich już założyła swój kwartet, śmiało więc można powiedzieć, że Marzena kształci nowe pokolenia. Nie tylko na gruncie zawodowym.
Co cztery, to nie jedna
Nie dość, że nietuzinkowe, to jeszcze trudno je podsumować jednym zdaniem. Pod pewnymi względami podobne, przy bliższym poznaniu prezentują swoje odrębne światy. Mieszkają w różnych miastach, angażują się w różne projekty. Starają się spotkać przynajmniej raz w miesiącu. Lubią u siebie spać nawzajem, nadrabiając w ten sposób zaległości w rozmowach niekoniecznie o muzyce. Plany na przyszłość? – Nagrałyśmy demo, zrobiłyśmy zdjęcia, planujemy stronę internetową. Chcemy działać bardziej otwarcie, zaprezentować się szerszej publiczności. Poza tym planujemy wspólne projekty ze znanymi solistami i zespołami – podsumowuje Justyna.
Panie i Panowie, oto „Ladies Quartet”.
Tekst: Patrycja Woźniak
Foto: Natalia Szafrańska, Paweł Waga