fbpx

Ambasador

24 listopada 2013
Comments off
1 358 Views

IMG_5557

Z Andrzejem Jaroszyńskim – jedną z najbardziej wyrazistych postaci polskiej dyplomacji, którego można spotkać w wytwornej bonżurce, palącego porannego papierosa w patio jednej z kamienic w śródmieściu Lublina, o Antypodach, etykiecie w wyższych sferach, Australian Open i o tym, co najpiękniejsze na Lubelszczyźnie, rozmawia Tomasz Chachaj.

Fot. Olga Michalec-Chlebik

– Gdyby Pan chciał pokazać wnukom świat, to jakie miejsca by Pan wybrał?

– Zacząłbym od okolic Polski. Litwa, Białoruś, Słowacja. Potem pojechałbym do stolic kilku państw Europy Zachodniej. Następnie Norwegia. To kraj, w którym byłem ambasadorem i dobrze go znam. Mógłbym wiele im pokazać i dużo o nim opowiedzieć. Dalej w kolejności byłyby Stany Zjednoczone. Tam zabrałbym wnuki na bardzo długo i raczej unikałbym wielkich miast. Nie ominąłbym jednak Chicago i Waszyngtonu, gdzie mam jeszcze wielu znajomych i przyjaciół, więc byłyby to miejsca uprzywilejowane na trasie takiej podróży z wnukami. Pokazałbym im piękno przyrody. Góry Skaliste, południe Stanów Zjednoczonych. I jeszcze zabrałbym je do Australii i Nowej Zelandii. To jest zupełnie inny świat, choć trochę zbliżony do amerykańskiego. Znów przyroda, przestrzenie. Poza tym to jest ta część świata najbardziej bezpieczna i przyjazna dla dzieci. To są kraje, w których widać opiekę nad dziećmi nie tylko państwa, ale i całego społeczeństwa. Dochodzi do tego wychowywanie w duchu bardzo sportowym i dla nas powiedzielibyśmy – beztroskim. Tę część świata polecałbym też młodym ludziom jako miejsce do nauki języka angielskiego. A na koniec chciałbym pojechać tam, gdzie nie byłem, czyli do Afryki. I liczyłbym na to, że przewodnikami będą bardziej moje wnuki niż ja.

– Dyplomata musi umieć porozumieć się  z innymi. A jak to udaje się z własnymi wnukami?

– Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że moje wnuki, 8-letnia Zosia i 3-letni Andrzejek, uwielbiają bawić się ze mną. Być może dlatego, że należę do pokolenia rodziców, którzy wspólnie wychowywali swoje dzieci. Do mnie należało czytanie bajek, wymyślanie zabaw, chodzenie po drzewach czy na karuzele. Wiele osób może mi pozazdrościć takich relacji. Mimo tego, że mieszkamy w Warszawie, to często z żoną przyjeżdżamy do Lublina, do naszych dzieci i wnuków. Właśnie wróciliśmy z takiego spotkania z rodziną nad jeziorem Piaseczno. Takie relacje z wnukami dają mi dużo satysfakcji. Są przedłużeniem podobnych kontaktów z córką, a nawet z młodzieżą. Należałem do otwartych nauczycieli. Próbowałem rozumieć swoich uczniów i mieć dobry kontakt z tymi, którzy musieli mnie słuchać. A teraz próbuję robić to samo z  wnukami.

– Podobno nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Studia na anglistyce to był Pana świadomy wybór?

– Dla mnie anglistyka była szerszym oknem na świat. Słuchałem BBC, czytałem książki przemycane z Anglii. W czasie studiów byłem w Anglii na obozie studenckim. Potem poznałem wiele krajów, również Stany Zjednoczone. Praca w Szkole Letniej Kultury i Języka Polskiego była dla mnie świetnym przygotowaniem do późniejszej pracy. Miałem bowiem okazję poznać i uczyć wielu studentów zagranicznych, nie tylko polonijnych. Dzięki temu, kiedy zacząłem pracę w Chicago, od razu miałem tam znajomych – moich byłych uczniów.

– Uczestniczył Pan w tworzeniu się nowej polskiej dyplomacji. Niespotykane doświadczenie i to na wielu polach.

– Na początku lat 90. nowa kadra polskich dyplomatów, zwanych przez „gmachowców” „ulicznicy”, była w zasadzie amatorami. Wykładowcy uczelni, dziennikarze, przedstawiciele środowisk prawniczych. Ci ludzie zastąpili starą służbę i budowali nowy MSZ. Charakterystyczne, że sporo ich było spoza Warszawy. Z Wrocławia, Krakowa. Ja byłem pierwszym nowym dyplomatą z Lublina. Uczyliśmy się, nie mieliśmy przygotowania urzędniczego. Ta ewolucja  udała się. Dyplomata obok cech oczywistych, jak otwartość, kompetencja, znajomość języka, kraju, zdolność do szybkiego uczenia się, musi być jednocześnie urzędnikiem. Dyplomacja nie istnieje samoistnie. Jeśli kraj ma jakieś problemy, to dyplomaci starają się ratować jego wizerunek. Ale są to działania skazane na niepowodzenie, jeśli ta sytuacja nie poprawia się. Ja i moi koledzy byliśmy w tej dobrej sytuacji, że czas budowania nowego MSZ był okresem pomyślnym dla Polski. W oczach Zachodu Polska była krajem sukcesu. Także  w okresie globalnego kryzysu Polska należała do krajów, którym udało się go uniknąć. Dzięki temu wizerunek naszego kraju był bardzo dobry, a tym samym moja praca była łatwiejsza. Polski nie traktuje się już jako biednego państwa, któremu trzeba pomóc. Jest odwrotnie.  Od nas wymaga się i prosi się o większe programy pomocowe. Staliśmy się ważnym krajem Unii Europejskiej. I dlatego też inna jest ta dyplomacja z początku lat 90. od obecnej.

– Słynie Pan ze spontaniczności,  a dyplomatyczna etykieta jednak nieco ogranicza otwartość w  relacjach z innymi osobami

– Protokół dyplomatyczny jest szczególnie ważny w czasie wizyt głów państwa, przyjęć wydawanych przez kraj przyjmujący oraz imprez, w tym „siadywanych” obiadów wydawanych przez ambasadę. Niewątpliwie jednakże przyjmowanie listów uwierzytelniających, czyli wprowadzanie w poczet ambasadorów, jest najbardziej uroczystym momentem w życiu dyplomaty. To są chwile, które bardzo dobrze się pamięta. W Norwegii i Australii wyglądało to podobnie, z tą różnicą, że w Norwegii przyjmował mnie Król  Harald V. Spotkanie z królem miało ustalony scenariusz, ale ja rozpocząłem rozmowę w sposób niezaprotokołowany. Na początku przeprosiłem za naszych piłkarzy, którzy akurat wtedy pokonali w meczu Norwegię, eliminując tym samym graczy tego kraju z finałów Mistrzostw Świata. JKW bardzo to zaintrygowało i odpowiedział mi: „Zemścimy się strasznie”. Taki niezaplanowany początek rozmowy spowodował, że potoczyła się ona zupełnie inaczej. W końcu król zerknął w scenariusz i zapytał mnie: „Panie Ambasadorze, czy my rozmawialiśmy na temat dostaw gazu norweskiego do Polski?” – odpowiedziałem, że oczywiście…

– A jak odbyła się ta uroczystość w Canberze?

– W Australii przyjmowała mnie i żonę pani gubernator, czyli przedstawicielka brytyjskiej królowej. Zapamiętałem, że wiozła nas limuzyna prowadzona przez kobietę, a następnie po wysłuchaniu hymnów Polski i Australii przechodziłem przed szpalerem wojskowej kompanii reprezentacyjnej. Później była krótka, bardzo miła rozmowa z panią gubernator, która przyznała, że jest miłośniczką muzyki Chopina i dodała, że z kolei jej mama pamięta przyjazd Ignacego Paderewskiego do Australii. To był taki sympatyczny dowód istnienia na Antypodach licznych środowisk zainteresowanych polską kulturą. Uroczystość trwającą niewiele ponad dwie godziny kończył uroczysty lunch. W Norwegii miałem na sobie specjalny strój, tzw. jaskółkę, przeznaczony tylko na tę uroczystość, a w Australii nowo przyjmowani ambasadorzy byli ubrani w smokingi.

– Zapewne rezydencja ambasadora tętniła życiem?

– Prowadziliśmy z żoną w miarę możliwości domy otwarte. Mieliśmy przyjaciół i znajomych Norwegów i Australijczyków. Gościliśmy również Polaków. Naukowców, dziennikarzy, przedstawicieli biznesu, którym powiodło się za granicą. Są tam jeszcze  enklawy życia towarzyskiego charakterystyczne dla polskiej inteligencji. Spotkania, dyskusje. Żona starała się serwować jak najwięcej polskich potraw. Największym powodzeniem cieszył się bigos i polskie nalewki. Zakupy robiliśmy w polskich sklepach, doskonale zaopatrzonych. Ja specjalizowałem się w podawaniu rydzów jako przystawki. Były przyjmowane z rezerwą, ale kiedy sam ich spróbowałem, to potem wszyscy się nimi zajadali. Jest ich mnóstwo w lasach wokół Canberry. Zbieranie rydzów stało się dla mnie formą spędzania wolnego czasu.

– Miał Pan jeszcze jakieś inne formy relaksu?

– Bardzo lubię grać w tenisa. Australia to raj dla uprawiających ten sport. Można tam grać przez cały rok. Oglądałem też Australia Open. To jest rzeczywiście wielkie wydarzenie. Akurat w mało fortunnym momencie, bo Agnieszka Radwańska nie awansowała wtedy do ćwierćfinału. To, że teraz nasi tenisiści są w czołówce, popularyzuje nasz kraj bardziej niż wiele działań promocyjnych.

– Czego Panu brakowało najbardziej w trakcie pobytów na placówkach dyplomatycznych?

– Rodziny i przyjaciół. Szczególnie w momentach specjalnych. W święta, w dniach urodzin, imienin.  Wprawdzie moja córka i wnuczka były u nas w Australii dwa miesiące, ale nie w okresie świątecznym. Można sobie wyobrazić dom, krajobraz. Kontakt z ludźmi polega na tym, że chcemy mieć ich na wyciągnięcie ręki, obok siebie. Tutaj wyobraźnia nie wystarczy.

– Australia jest dla wielu Polaków wymarzonym celem podróży. Inaczej wygląda to z punktu widzenia urzędującego tam przedstawiciela państwa.

– Pełniąc obowiązki ambasadora, widywałem głównie lotniska, ratusz czy parlament miast, do których przybywałem, śródmieście i miejsca widokowe. Stolica Canberra jest miastem trochę sztucznym, bez atrakcji i bujnego życia towarzyskiego. Miasto urzędnicze, ale świetnie zorganizowane. Mówi się o nim, że jest miastem dla emerytów i młodych małżeństw. Opieka nad starszymi i dziećmi jest tam znakomita. Wielkomiejskie atrakcje to przede wszystkim Sydney i Melbourne. Atutem Australii jest przyroda. Zróżnicowana i bogata. Jej część poznałem m.in. w trakcie wyprawy ze znajomymi do góry Uluru – obok gmachu Opery w Sydney najbardziej znanego symbolu Australii. Nocowaliśmy w śpiworach na ziemi. To było ogromne przeżycie. Poznałem Australię Zachodnią, okolice Perth. Dla osób zafascynowanych przyrodą, podróżników to jest rzeczywiście jedna z najbardziej atrakcyjnych części świata. Łączy dzikość przyrody z przyjazną infrastrukturą. Są tam wspaniałe drogi, hotele. Dokładne poznanie tego kraju wymaga czasu i odpowiedniego przygotowania.

– Porównywanie walorów Australii i  Lubelszczyzny może wydawać się dość abstrakcyjne, ale nie trudno o refleksję w kontekście turystyki i promowania tego, co mamy najlepszego na Lubelszczyźnie.

– Teraz nie ma już turystki jako ogólnego zwiedzania. Ludzie jeżdżą za granicę w określonym celu. Jednych interesuje historia, innych przedstawienia kulturalne czy koncerty muzyczne. Są tacy, którzy poszukują spokoju polskiej wsi, tradycji, dobrej kuchni. Jeszcze inni walorów przyrody. Myślę, że wszystkie te oczekiwania mogłyby być na Lubelszczyźnie spełnione. W trakcie mojego pobytu w Australii wydawaliśmy regularne biuletyny ambasady, m.in. promujące mniej znane tereny Polski. Jedna z nich była poświęcona Lublinowi. Określaliśmy tam to miasto jako „perłę wschodniej Polski”. Lublin łączy w sobie cechy atrakcyjne dla wielu osób o różnych zainteresowaniach. Jest miastem o wielkich tradycjach, ale jednocześnie swojskim, intymnym. Wszędzie można dojść piechotą, spacerując po mieście. Lublin nawiązuje też do tradycji kresowych. Możemy tu odnaleźć związki z sąsiadami, Litwą, Białorusią, Ukrainą. Dla obcokrajowców jest to coś ciekawego, innego, a jednocześnie żywego, naturalnego. Z tym związany jest urok miast Lubelszczyzny. Zamość,  Zwierzyniec, Janów i inne miasteczka. Coraz więcej osób tęskni za taką wyrazistą kulturą,  którą można zobaczyć w codziennym życiu. Poza tym Lublin jest prężnym ośrodkiem akademickim.

– A jak jesteśmy postrzegani przez zagranicznych turystów?

– W powszechnej opinii turystów z innych krajów odwiedzających Polskę, a szczególnie Lubelszczyznę, nasi rodacy przyjmujący obcokrajowców mają czas dla ludzi. To staje się już zjawiskiem wyjątkowym w dzisiejszym skomercjalizowanym, zabieganym świecie. Coraz rzadziej ludzie mają czas dla siebie, a szczególnie dla obcych. U nas istnieje jeszcze ciekawość osób z zagranicy. Chętnie z nimi rozmawiamy. Często dzięki temu obcokrajowcy zakochują się w Lublinie. Poza tym nasi rodacy o wiele lepiej niż kiedyś znają język angielski, co ułatwia te kontakty.

– Czy był Pan jednocześnie takim ambasadorem Lublina za granicą?

– Kiedy byłem w Stanach Zjednoczonych, pomagałem m.in. lubelskim władzom uniwersyteckim. Na początku lat 90. wielkim sukcesem były przyjazdy do USA Teatru Sceny Plastycznej KUL. W Chicago te spektakle były objawieniem i otrzymywały znakomite recenzje. Towarzyszyłem też występom Krzysztofa Cugowskiego, mojego młodszego kolegi ze szkoły muzycznej, który występował z Budką Suflera. W okresie mojego pobytu w Norwegii Lublin, jak pamiętamy, chciał przyjąć norweskich inwestorów. Starałem się pośredniczyć w tych kontaktach. W dużej mierze dzięki mnie gościła w Oslo Lubelska Fundacja Rozwoju na czele z prof. Andrzejem Kidybą. Wspierałem też instytucje kulturalne z Lublina w pozyskaniu środków z funduszu norweskiego. Z kolei w Australii otwierałem też w Brisbane wystawę plastyczną Instytutu Sztuk Pięknych UMCS, gościliśmy też w ambasadzie Chór Akademicki KUL. Ogromnym zainteresowaniem cieszył się projekt nauki języka angielskiego dla osób niesłyszących autorstwa profesora Bogusława Marka z KUL-u. To kilka przykładów na to, że starałem się wykorzystywać wiele możliwości, żeby promować Lublin za granicą.

– Myślał Pan o napisaniu książki?

– Tak. Znajomi mnie do tego namawiają. Pisałbym mniej o polityce czy dyplomacji, a bardziej z osobistej perspektywy. O ludziach, z którymi się zetknąłem, reżyserach, pisarzach, naukowcach. To jest trudne zadanie. Nie wystarczy spisać wspomnienia. Trzeba mieć coś do powiedzenia, inaczej książka nie ma sensu. Musiałbym zdecydować się, czy pisać dla siebie i znajomych, czy dla szerszego grona czytelników. A tu zaczynają się schody.

– Z tego, co wiem, można Pana teraz spotkać w autobusach komunikacji miejskiej. Trudno było Panu przyzwyczaić się ponownie do życia w polskich realiach?

– Śp. Jan Karski powiedział mi kiedyś tak: dobry dyplomata powinien przestrzegać trzech zasad. Po pierwsze, jeśli jest Pan na jakimś przyjęciu czy spotkaniu i widzi Pan wolne miejsce, to proszę siadać. Po drugie, przed ważną rozmową trzeba pójść do toalety. A po trzecie, od czasu do czasu powinien Pan przejechać się autobusem. Ja, pracując za granicą, bywałem w kraju. Poza tym zanim zacząłem pracę w służbie dyplomatycznej, mieszkałem w Lublinie 20 lat. Pracowałem na KUL-u. Dlatego dla mnie powrót był czymś naturalnym. Boleję tylko, że w Polsce gram w tenisa rzadziej niż w Australii.

Andrzej Jaroszyński. Absolwent anglistyki UMCS. Wykładowca na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i dyrektor Szkoły Letniej Kultury i Języka Polskiego oraz Rocznego Studium dla Studentów Zagranicznych. Pracę w dyplomacji rozpoczął w 1990. Najpierw w Konsulacie Generalnym RP w Chicago. W latach 1994–1998 pełnił funkcję zastępcy Ambasadora RP w Waszyngtonie. W latach 2001–2005 Ambasador RP w Królestwie Norwegii i Islandii. Od 2008 do 2012 roku Ambasador RP w Australii i Papui Nowej Gwinei. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych był m.in. dyrektorem Departamentu Polityki Bezpieczeństwa i dyrektorem Departamentu Ameryki

Comments are closed.