fbpx

Jedni zabijali, drudzy kibicowali

14 lipca 2022
590 Wyświetleń

Zbrodnia, do której doszło w Suchowoli w powiecie Radzyń Podlaski ponad ćwierć wieku temu, została popełniona dlatego, że jedni zdecydowali, by zabić, a drudzy chcieli pokazać, że są z nimi. Nikt nie miał odwagi powiedzieć: nie, to złe, ogarnijcie się.

Lato 1994 r. przeszło do historii jako rekordowe pod względem upałów. W poniedziałek 18 lipca 1994 r. temperatura już wczesnym rankiem zbliżała się do 30 stopni. W Suchowoli na poboczu drogi znaleziono zmasakrowane zwłoki młodego mężczyzny.

Zwłoki leżały w kałuży krwi. Policyjny lekarz określił czas zgonu na wieczór bądź noc poprzedniego dnia. Ciało pokrywały sińce i zadrapania, a na wewnętrznej stronie przedramienia mężczyzny widniała głęboka do kości rana cięta, zadana ostrym przedmiotem. To było zabójstwo.

Kilka osób rozpoznało zmarłego. Był to 23-letni Waldemar S., zamieszkały w Suchowoli. Widziano go poprzedniego dnia w pobliżu dyskoteki, odbywającej się w remizie strażackiej, kilkaset metrów od miejsca znalezienia zwłok.

On z niejednym zadarł

Cała wieś znała Waldemara S. i chyba nikt nie miał o nim dobrego zdania. Pijak, leser i bandyta – tak się o nim wyrażano. Waldemar S. nigdzie nie pracował, żył na garnuszku matki. Waldek – mówiono – nie ruszał palcem, żeby jej pomóc w robocie. Wyciągał od matki pieniądze i przeznaczał je na alkohol. Pił codziennie, przeważnie najtańsze jabole, a jak przesadził z piciem albo czuł niedosyt, to mu odbijało. Rzucał się na ludzi z pięściami.

– On tu już z niejednym zadarł i wcale nie byłoby dziwne, gdyby ktoś w końcu nie wytrzymał i zrobił z nim porządek – powiedzieli policji mieszkańcy Suchowoli.

Śledczy wzięli pod uwagę te opinie. Potwierdzała je policyjna kartoteka Waldemara S. Mężczyzna miał na swoim koncie wybryki chuligańskie i zgorszenia, wywołane w miejscach publicznych. W ciągu kilku dni policja zatrzymała sprawców zbrodni i ustaliła, w jaki sposób do niej doszło. Okazało się, że najbardziej zawiniła głupota i źle pojmowana lojalność tych, którzy brali udział w zabójstwie.

Dyskoteka w remizie w Suchowoli rozpoczęła się pod wieczór w niedzielę. W tamtych czasach nie zawracano sobie głowy wygłuszaniem pomieszczeń, w których odbywały się głośne, muzyczne imprezy. Henryk W. prowadził o rzut beretem od remizy sklep spożywczy. Dobiegające dźwięki „Mydełka Fa” i innych hitów być może przeszkadzały mu w pracy, jednak nie narzekał. W czasie dyskoteki osiągał największe zyski. Co prawda, w remizie działał bufet, ale nie stanowił dla niego poważnej konkurencji. Alkohol – bo na nim głównie zarabiał – kończył się tam zwykle jeszcze przed północą, a poza tym u niego było taniej.

W pewnym momencie pod sklep podjechał na motocyklu człowiek, na widok którego właściciel zmiął w ustach przekleństwo. Tylko jego brakowało! Jak potem ustalono, Waldemar S. pożyczył ten motocykl od sąsiada kilka dni wcześniej i nie oddał go, jeździł nim jak swoim. Do sklepu przyjechał najwyraźniej wstawiony. Powiedział do Henryka W., żeby mu podał „drinka nadwiślańskiego” (jedno z win „patykiem pisanych”). Właściciela sklepu nie obchodziło, że klient prowadził po pijanemu i ma zamiar dalej pić i jeździć. Nie sprzedał Waldemarowi S. wina, bo tamten był bez grosza. Wywiązała się między nimi sprzeczka.

– Dawaj, zapłacę ci jutro! Przecież mnie znasz – dopominał się 23-latek.

– Właśnie dlatego, że cię znam, nie dostaniesz! Przyjdziesz z kasą, to ci sprzedam – zareplikował sklepikarz.

Waldemar S. groził Henrykowi W. pobiciem i spaleniem sklepu. Awanturę usłyszał pasierb sklepikarza, 22-letni Emil C. Przegonił intruza, tamten jednak nie odjechał. Powiedział, że na zewnątrz wolno mu być. Wtedy Emil C. postanowił przemówić mu do rozumu, ale nie słowami.

Wiecie, co z nim zrobić!

Poszedł do remizy. Byli tam jego koledzy, z którymi wcześniej pił. Najbliżej stał 24-letni Michał L. Emil powiedział mu, że przypałętał się Waldemar S. i straszy mu ojczyma. Trzeba nauczyć go moresu. Michał L. jakby tyko na coś takiego czekał. Wypity alkohol jeszcze z niego nie wyparował. Buzowała w nim adrenalina.

Na hasło „wiecie, co z nim zrobić” wyszło ich chyba z dziesięciu. Na zewnątrz Emil i Michał powtórzyli, co trzeba zrobić z Waldemarem S. Po minach chłopaków – a byli tam między innymi niepełnoletni uczniowie szkół podstawowych – widać było, że nie za bardzo leży im grupowe bicie pojedynczego człowieka. Żaden jednak nie zaprotestował i żaden nie zrezygnował. Nie chcieli zostać uznani za tchórzy, chociaż tchórzostwem było akurat to, że się nie sprzeciwili planowanemu samosądowi.

Waldemar S. wciąż kręcił się koło sklepu, obrzucał wyzwiskami Henryka W. Tamten nie reagował, w nadziei, że pijak zmęczy się i sobie pójdzie. Na widok zbliżających się chłopaków, na czele których szedł Emil C., Waldemarowi S. zrzedła mina. Stracił cały zapał. Z tyloma sobie nie poradzi, więc postanowił się zmywać. Tamci byli blisko, ale on miał przecież motor. Podbiegł do maszyny, wskoczył na nią i chciał uruchomić silnik. Ten jednak, jak na złość, nie zaskoczył.

„Grupa odwetowa” była tuż, tuż. Zepchnęli Waldemara S. z motocykla, obstąpili go i rozpoczęli regularną jatkę. Czterech czynnie uczestniczyło w katowaniu mężczyzny: Emil C., Michał L., Arkadiusz M. i nieletni Damian K. Pozostali ograniczyli się do kibicowania. Okrzyki aprobaty, gdy po którymś z kolei ciosie z nosa Waldemara S. pociekła krew, zachęcały oprawców do aktywności.

Emil C. przynajmniej dwukrotnie zdzielił go pięścią w głowę. Po tym drugim ciosie Waldemar S. upadł, ale zaraz wstał i chciał uciekać, ale wtedy dosięgnęły go kopniaki Arkadiusza M. Michał L. i Damian K. też nie próżnowali; bili go gdzie popadło. Kiedy mężczyzna upadł i nie miał siły się podnieść, doprawili go dodatkową serią „fleków”.

– Wystarczy, chłopaki, zostawcie go i chodźcie do mnie, zasłużyliście na nagrodę – zawołał do nich Henryk W., który obserwował zajście, stojąc w progu sklepu. Skorzystali z zaproszenia. Przy winie, jak gdyby nigdy nic, rozmawiali z właścicielem o interesach. Henryk W. poprosił ich, żeby przenieśli gdzieś pobitego, bo „psuje mu widok”.

Już nie żył, gdy dostał nożem

Przeciągnęli Waldemara S., zepchnęli go do przydrożnego rowu. Po chwili podeszła do nich kobieta. Znali ją. To była Wiesława G. Cała wieś wiedziała, że nienawidziła Waldemara S. i całej jego rodziny. Miała do nich jakiś stary uraz.

Spytała dla upewnienia, czy to właśnie jemu sprawili łomot. A gdy potwierdzili, powiedziała, że bardzo dobrze zrobili, bo mu się to od dawna należało. Ale to za mało – dodała. Rany mu się zagoją i znowu będzie robił, to co robi.

Według jego wyjaśnień, złożonych na rozprawie w sądzie, Wiesława G. powiedziała mu, że trzeba z nim skończyć. Podeszli we dwoje do Waldemara S.

– Ona przykucnęła nad nim i powiedziała do mnie, że Waldemar S. ciągle żyje. Wyciągnęła nóż i kazała mi go dźgnąć, ale odmówiłem – wyjaśniał Michał L.

Wtedy – co potwierdzili pozostali uczestnicy bójki – kobieta sama zadała mu cios nożem. Powiedziała, że na tym koniec, tyle wystarczy, po czym się rozeszli. Zajścia nikt więcej nie widział.

Przed Sądem Wojewódzkim w Lublinie stanęli Emil C., Michał L., Arkadiusz M., Damian K. i Wiesława G. Odpowiadali za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Sekcja zwłok Waldemara S. wykazała bowiem, że mężczyzna zmarł na skutek pobicia. Już nie żył, gdy Wiesława G. zadała mu cios nożem w przedramię. Nie udowodniono jej także nakłaniania do zabójstwa. Kobieta została uniewinniona.

Najsurowszy wyrok usłyszał recydywista Arkadiusz M. Został skazany na pięć lat więzienia, mimo że nie on był prowodyrem i najaktywniejszym uczestnikiem zajścia. Po cztery lata do odsiadki dostali Emil C. i Michał L. Najmłodszemu z oskarżonych, Damianowi K., sąd wymierzył karę jednego roku pozbawienia wolności.

tekst i foto Mariusz Gadomski

Zostaw komentarz