Inteligentna, dowcipna i elegancka. Pełna uroku i wewnętrznego ciepła. Popularyzatorka badań wśród kobiet i świadomej prokreacji. Prorektor ds. kształcenia oraz Kierownik Katedry i Zakładu Histologii i Embriologii z Pracownią Cytologii Doświadczalnej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. Z profesor Barbarą Jodłowską-Jędrych rozmawia Agnieszka Stefanek.
– Kim jest profesor i prorektor Uniwersytetu Medycznego?
– Osobą wymagającą. Zresztą pochodzę z takiego domu, gdzie każdy problem kończył się pytaniem: jak to rozwiązać? Gdy pojawia się jakaś trudna sytuacja, to ja momentalnie mam już cały plan, jak ją rozwiązać. Może nie zawsze jest on dobry, ale jest. Nie znoszę takich ludzi, którzy mówią, że nie można czegoś zrobić. Denerwuje mnie to. Nigdy też nie pokazuję złych emocji na zewnątrz, nawet wobec pracowników, nawet jeżeli ktoś nie spełnia swoich podstawowych zadań. Staram się zrozumieć taką osobę i szukać przyczyny takiego zachowania, i w sposób dyplomatyczny rozwiązać dany problem, co nie znaczy, że się nie denerwuję. Denerwuję się i to bardzo, ale wewnętrznie.
– Właściwe zarządzanie zespołem ludzi i instytucją daje większe możliwości rozwijania się. Podczas Pani kadencji lubelski Uniwersytet Medyczny mocno odbił się w rankingach uczelni medycznych w Polsce.
– Obecnie poszliśmy w rankingach wysoko, byliśmy na ostatnim miejscu, a teraz zajmujemy szóstą pozycję. Uważam, że na ten sukces pracowali wszyscy, bo tylko z dobrym zespołem można iść do przodu. Sądzę, że nawet malarz, który samotnie wykonuje swoją pracę, potrzebuje kogoś, kto mu powie: „wiesz, to tło jest za ciemne, przytłacza mnie”, potrzebny jest mu recenzent i tak powinno być w każdej pracy. To inspiruje. Zespół ludzi, z którym pracuję tutaj, na histologii i w prorektoracie, to oni wszyscy pracują na nasze sukcesy, na nasz awans w rankingach także, są to ludzie, którzy chcą coś zrobić. Często, gdy jest taka potrzeba, moi pracownicy popołudniami zostają, aby rozwiązać jakiś problem, i nie pytają, czy ktoś im za to zapłaci. Robią to dla naszego uniwersytetu. Potrafimy się spotkać wieczorami, usiąść w restauracji zupełnie poza pracą, pośmiać się i porozmawiać. Nikt nie krępuje się w naszym towarzystwie i nie jest ważne to, że jestem ich szefem, wszyscy jesteśmy na równi. Bardzo to lubię.
– A studenci medycyny? Jacy dziś są? W przypadku problemów ze zdrowiem wybierze się Pani do lekarza z wypracowanym stażem czy zaufa Pani osobie dopiero zdobywającej doświadczenie?
– Studenci medycyny to w znacznej większości bardzo zdolni, inteligentni młodzi ludzie. Potrafiący myśleć. Oczywiście opieka ze strony doświadczonego lekarza byłaby najpewniejsza. Ale nie oznacza to, że zrezygnowałabym z pomocy osoby młodej, tym ludziom warto zaufać. Lekarz jako pacjent jest trudny, zawsze ma włączoną własną ocenę.
– Jest Pani prorektorem od 2011 roku. Ale nie tylko na uczelni i w gabinecie lekarskim zostawia Pani swoją energię.
– Dla mnie to wielki zaszczyt być prorektorem czy kierownikiem. Poza moją pracą nie obyłoby się to wszystko bez przychylności władz uczelni czy moich pracowników. Bardzo lubię moją pracę, ale najbardziej kocham dom. Dom jest dla mnie oazą spokoju. Gdy przychodzę po pracy, przebieram się w dresy, zasiadam do pracy przed komputerem. Pracuję naukowo do późnego wieczoru. Lubię pracować w nocy. Myślę, że wzięło się to z tego, że będąc na studiach, wyszłam za maż, miałam już dzieci. Musiałam tak sobie organizować czas, żeby się nauczyć i jednocześnie być matką i żoną. Przyzwyczaiłam się do tego, kocham pracę wieczorem. Zresztą mój mąż pracuje w podobny sposób, więc nie ma konfliktu, mam już dorosłe dzieci, więc nikt mi nie przeszkadza, ale rano kocham spać. Kocham dom, zawsze kochałam, nie jestem osobą, która lubi imprezy, chociaż na nie chodzę, ale w większości z racji obowiązków służbowych.
– Dla rodziny poświęciłaby Pani wszystko?
– Dla mnie najważniejszą instytucją jest moja rodzina. Gdybym musiała dokonać wyboru, to zdecydowanie zostawiłabym wszystko dla rodziny.
– Podobno była pani dość samodzielnym dzieckiem.
– Tak, bardzo. Będąc w pierwszej klasie podstawówki, zapisałyśmy się z koleżanką do szkoły muzycznej, bo przeczytałyśmy, że są do niej egzaminy. Poszłyśmy do niej, nie wiedząc, co nas czeka. Egzamin wyglądał tak, że pan wystukał rytm i trzeba było go powtórzyć oraz zaśpiewać dowolnie wybraną przez siebie piosenkę. Zdałyśmy te egzaminy, a potem poszłyśmy do domu i poinformowałyśmy o tym rodziców, a ja poprosiłam ich, żeby kupili mi fortepian i mandolinę.
– Kupili?
– Tak. Mandolinę oraz książkę do nauki gry na niej. Z czasem nauczyłam się grać, nawet koncertowaliśmy. Mandolinę mam do dzisiaj. Potrafię na niej nadal zagrać, ale już nie z nut, ponieważ tego nie ćwiczę. Było też pianino zamiast fortepianu, ale chyba męczyłam ich moją grą na nim. Z czasem dołączył do mnie mój młodszy brat i we dwoje graliśmy na cztery ręce marsz żałobny Chopina, którego rytm bardzo nam pasował, ale rodzice złościli się, jak go graliśmy. Potem wyjechałam z Rzeszowa do Lublina na studia i niestety tego pianina nie wzięłam. Chociaż bardzo żałuję, bo moja córka marzyła, żeby grać na fortepianie lub pianinie.
– W czasie odbywania stażu podyplomowego w Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 4 w Lublinie była Pani matką małych dzieci. Jest taka opinia, że chcąc robić karierę, trudno być jednocześnie dobrym w swoim zawodzie i w roli rodzica. Musi być coś za coś?
– Staż podyplomowy był czasem poznawania specyfiki pracy poszczególnych oddziałów szpitalnych. Był to wspaniały okres, bardzo dużo się wówczas nauczyłam. Po stażu rozpoczęłam pracę na jednym z oddziałów. To trochę mnie przerosło. Moje życie wyglądało tak: dyżur, dom i tak w kółko. Z tego powodu cierpiały moje dzieci, które nie miały matki. Organizmu nie da się oszukać, po dyżurze kładłam się na godzinkę spać i potem mówiłam sobie, że jeszcze godzinkę, zaś gdy już wstałam, byłam tak rozbita, że nie wiedziałam, czy to noc, czy dzień następny. Kiedy ogłoszono konkurs na histologii, postanowiłam wystartować i wygrałam. Ale poza pracą na histologii nadal spędzałam ileś godzin w klinice, na dyżurze wynikającym z potrzeb specjalizacji, a resztę czasu poświęcałam dzieciom. Spędzałam z nimi bardzo dużo czasu. I myślę, że gdybym drugi raz miała wybór, to zrobiłabym tak samo. To dzieci są moim największym sukcesem. Teraz są już ludźmi dorosłymi, wykształconymi, samodzielnymi. Mam z nimi dobry kontakt. Jestem zadowolona ze swojego życia. Jestem taką osobą, że gdyby mi coś nie odpowiadało, to bym zrezygnowała, a niejednokrotnie dokonywałam takich wyborów życiowych.
– Skąd pomysł na medycynę ?
– Pochodzę z bardzo ciepłego domu, miałam wspaniałych rodziców i brata. Mieszkaliśmy w centrum Rzeszowa, w kamienicy na pierwszym piętrze. Niejednokrotnie siadałam na parapecie tego okna i patrzyłam na ludzi. Lubię ludzi. Nie można być lekarzem i nie lubić ludzi. Nigdy nie zapomnę, jak w czasie gdy chodziłam do szkoły podstawowej, zobaczyłam z mojego okna człowieka, który szedł z zagipsowaną nogą i było mu bardzo ciężko, bo kulał i wspierał się na kulach. Było mi go bardzo szkoda. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam całą zagipsowaną kończynę. Myślałam, dlaczego ten człowiek ma tę nogę w gipsie, że zabrałabym mu ten gips, żeby się nie męczył. Nigdy nie myślałam, że będę lekarzem. Będąc w liceum, chciałam iść na architekturę wnętrz albo na Akademię Sztuk Pięknych do Krakowa, jedyną przeszkodą w realizacji tego marzenia był brak teczki z rysunkami. Wtedy mój wybór padł na medycynę. Medycyna jest piękna, można ją kreować. Nie można zajmować się tylko i wyłącznie swoją specjalizacją, np. ginekologią, i nie patrzeć na organizm jako całość, na tarczycę, przewód pokarmowy czy choroby współistniejące. Moja mama twierdziła, że jak byłam małym, trzyletnim dzieckiem, i jak ktoś mnie zapytał, kim chciałabym być?, mówiłam, że lekarzem.
– Z rozmów z wieloma lekarzami wynika, że stali oni przed wyborem – medycyna lub Akademia Sztuk Pięknych. Pani też ma duszę artysty, a Pani obrazy…
– Czasami rysuję i maluję, w wolnych chwilach. Chociaż swoich obrazów nigdzie nie pokazywałam. Wiszą w domu. Ale dla mnie to medycyna jest sztuką – trzeba mieć tylko do niej dobre podejście i dużo się uczyć. Stale coś odkrywać, poszukiwać.
– A co poza malowaniem?
– Bardzo lubię czytać, rzadko to robię, ale czytam np. biografie, ale ludzi nietuzinkowych. Steve Jobs zawsze mnie inspirował. Po przeczytaniu jego biografii potwierdziłam tylko to, co już dawno wiedziałam, że tylko ciężką pracą można dojść do czegoś. Ostatnio czytałam wspaniałą książkę, wywiad z Krzysztofem Ziemcem „Wszystko jest po coś”. Myślę, że równowaga w przyrodzie musi być zachowana, dobro i zło dla każdego człowieka. Dlatego powinno się czytać takie książki, będąc zdrowym, książki, które uczą pokory. Aby docenić zdrowie i cieszyć się z tego, co mamy.
– Zapewne umiejętność wczytywania się w cudze życiorysy uczy nas większej empatii. Ale żadna otwartość na cudze problemy nie pomoże, jeżeli nie będzie dobrej woli ze strony pacjenta.
– Sądzę, że idzie ku lepszemu. Patrząc z perspektywy moich doświadczeń, myślę, że świadomość kobiet jest duża. Raz w miesiącu pracuję w takiej małej miejscowości i proszę sobie wyobrazić, że tam na badania cytologiczne i wizyty kontrolne przychodzą kobiety w różnym wieku. Począwszy od młodych dziewcząt, a skończywszy na dojrzałych kobietach w wieku 70, 80 lat. Ginekologia stała się mniej wstydliwa dla kobiet. Kobiety nie są zacofane. Przychodzą na badania cytologiczne czy mammograficzne bez względu na wiek, bardzo to cenię. Pilnują terminów badań. Na pewno są kobiety zaniedbane, i to nie wynika ze złej woli czy nieświadomości, ale z braku czasu, a raczej jego złego zorganizowania. Pędzą, praca, dom, dzieci, nie mają pomocy ze strony bliskich, są tak zmęczone, że im się po prostu nie chce. Myślą o wszystkich, tylko nie o sobie
– A kwestie świadomego planowania rodzicielstwa? Poziom dzietności w naszym kraju jest nadal niski.
– Jest duża świadomość osób młodych, jeżeli chodzi o prokreację. Chodzi o sam moment przygotowania się do zapłodnienia, żeby przed ciążą było wszytko dobrze. Nie spotkałam pacjentki ciężarnej, która nie wiedziałaby o negatywnym wpływie alkoholu czy paleniu papierosów na płód. Prawie każda wie o kwasie foliowym, który zapobiega wadom cewy nerwowej. Mało tego, istnieją takie pary małżeńskie, które przyjmują kwas foliowy, zarówno on i ona, przed zapłodnieniem. Materiał genetyczny nowego człowieka w połowie pochodzi od mamy i w połowie od taty, dlatego, żeby było wszystko dobrze, obydwoje przygotowują się. Czy nawet kwestia wykonywania badań podczas ciąży, łącznie z badaniem na wirusa HIV. Wykonywanie takiego badania nie świadczy źle o pacjentce, a powinno się to zrobić ze względu na ciążę i 90% pacjentek wykonuje to badanie. Świadczy to o ich dojrzałości i o tym, że się nie boją. Jednak dla części społeczeństwa jest to wstydliwe badanie, bo dotyczy ludzi z marginesu czy innych orientacji, raczej nie ludzi z klasycznych rodzin, a to różnie może być.
– Akcje profilaktyczne przyniosły oczekiwany skutek?
– Bardzo mnie inspiruje, że mogę mówić o kobietach w różnym wieku, które tak kochają życie, żeby w wieku 85 lat przychodzić i prosić o zrobienie cytologii. To jest piękne. Mam pacjentkę, która ma 91 lat i ona w dalszym ciągu do mnie przychodzi, ponadto przychodzi jej synowa i wnuczka. Trzy pokolenia, a mnie to najbardziej cieszy, że one dbają o siebie. Wiedzą, że w razie czego można coś zrobić, zapobiec wszystkiemu. Zdecydowanie od lat zmienia się bardzo dużo, i to na lepsze. Na pewno wszystkie akcje profilaktyczne były i są potrzebne.
– A co z seksem ? Lubelszczyzna, szczególnie ta małomiasteczkowa, zawsze odstawała mentalnie od reszty Polski. Jak to zmieniło się na przestrzeni kilkudziesięciu lat? Co mówią badania i Pani obserwacje? Czy na Lubelszczyźnie to ciągle jest powinność uprawiana pod kołdrą czy świadome korzystanie z własnej seksualności?
– Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy nie wkraczałam w tak intymną sferę życia moich pacjentek. Chociaż część z nich ma potrzebę rozmowy na ten temat, ale tylko wówczas, gdy istnieje jakiś problem. To miłość powinna kreować te zachowania. Sądzę, że pogląd, iż Lubelszczyzna odstaje w jakikolwiek sposób od reszty kraju, jest przestarzały. Różnimy się tylko uwarunkowaniami geograficznymi, których nikt i nic nie jest w stanie zmienić.
– Statystyki pokazują, że wiek inicjacji seksualnej bardzo się obniżył. Dobrze czy źle?
– Nawet nie zdajemy sobie z tego spawy, jak bardzo on się obniżył. Oczywiście, że niesie to za sobą szereg skutków, chociażby zwiększone ryzyko zachorowania na raka szyjki macicy. Natura jednak wszystko dobrze zaplanowała i to ludzie młodzi rodzą dzieci, a nie kobiety 50- letnie. Widzę też inne zależności, o ile ten wiek inicjacji seksualnej jest bardzo wczesny, o tyle wydłużył się okres decyzji o posiadaniu potomstwa, zwłaszcza u osób mieszkających w mieście i pracujących. Są to decyzje przemyślane i bardzo odpowiedzialne.
– O ile część par nie chce mieć od razu po ślubie dzieci, to spory odsetek ma z tym problem…
– Gdyby znano przyczynę takiej sytuacji, to już dawno wynaleziono by na to lekarstwo. Może być to spowodowane wieloma przyczynami, które trzeba zdiagnozować i leczyć. Małżeństwa czasami tak bardzo chcą posiadać dziecko, że planują, kiedy będą je mieli. Zawsze powtarzam moim pacjentkom, że zajście w ciążę to nie jest kupno sukienki czy płaszcza. Oczywiście, że trzeba podejść do tego rozsądnie i przygotowywać się do tego momentu. Ale bywa tak, że pojawia się pewna blokada gdzieś w naszej głowie. Myśl, która przyświeca tej czynności, która w konsekwencji doprowadza do zapłodnienia, w pewnym momencie staje się przeszkodą. O ile wiele przeszkód można usunąć w wyniku leczenia, o tyle tej uporczywej myśli nie tak łatwo się pozbyć.
– Cały czas rozmawiamy o „kreowaniu” życia, a przecież życie to też nasza codzienność. Jesteśmy w okresie przedświątecznym, co znajdzie się na wigilijnym stole u Pani profesor? – Zawsze staram się, żeby było 12 potraw. Jest barszcz z uszkami, ponieważ pochodzę z Rzeszowa, więc jest on czysty, klarowny czerwony, uszka z grzybami malutkie, karp po żydowsku w galarecie koloru bursztynowego, z rodzynkami, startą marchewką, pietruszką. Najlepszy przyrządzała moja mama, co roku staram się zrobić taki sam, ale jeszcze nigdy mi się tak nie udało. Moje dzieci uwielbiają tego karpia i zawsze pytają, czy będzie karp po żydowsku, robię też kapustę z grzybami. Zawsze moja córka ze swoją rodziną przywozi jedno danie zrobione przez siebie oraz mój syn ze swoją partnerką przynoszą zazwyczaj sernik, który musi być.
– Niejednokrotnie podczas naszej rozmowy podkreślała Pani, jak ważna jest rodzina w jej życiu. Święta to szczególny czas dla każdego z nas.
– Okres Bożego Narodzenia przywołuje we mnie tęsknotę za bliskimi. Jest to smutny czas dla mnie, bo moi bliscy nie żyją, rodzice i brat. Bardzo bym chciała chociaż na pięć minut zobaczyć ich i porozmawiać z nimi. Ale bardzo lubię patrzeć, łącznie z mężem i moimi dorosłymi dziećmi, jak nasze wnuki Hubert, Hania i Jagoda z dużą nieśmiałością wyciągają spod choinki prezenty i oglądają, zachwycają się. Uwielbiam patrzeć na ich radość. Lubię patrzeć na miny moich najbliższych, czy prezent jest trafiony. Potem siadamy wspólnie i puszczamy kolędy, zawsze zaczynamy od „Cicha noc”, która jest najpiękniejszą kolędą.
– Marzenia na nadchodzący nowy rok 2014?
– Marzenia mam bardzo przyziemne. Chciałabym, aby cała moja rodzina była zdrowa, abym mogła jeszcze obserwować, jak rosną i rozwijają się moje wnuki. Aby Uniwersytet Medyczny był w czołówce nie tylko krajowej. A resztę marzeń zachowam dla siebie.
Foto Marcin Pietrusza