fbpx

Kontenerowy design

26 maja 2021
1 386 Wyświetleń

„Andrzej! Chodź, zobacz, nasza sąsiadka znowu grzebie w śmietniku. Czego tam szuka? Andrzej, no chodź! Zobacz, jak grzebie, coś przegląda. Dwa zachodnie samochody, pracę mają, czego tam szuka?” Tak sobie wyobrażam moich sąsiadów, kiedy widzą mnie chodzącą przy kolejnej stercie wywalonej przez jednego z nich. Tylko wyobrażam, bo prawda jest taka, że mają to w głębokim poważaniu, a ja myślę, że jest inaczej, tylko dlatego, że moje śmietnikowe podboje trochę mnie krępują. Nie mam natomiast takich uczuć na „obcych” śmietnikach. Na bank muszę wyglądać dziwnie, kiedy wracając z pracy, obserwuję wszystkie napotkane po drodze składowiska, a już całkiem śmiesznie, kiedy w eleganckim płaszczu zaczynam wertować ich zawartość. Jednak nie jestem w stanie się powstrzymać, nie po tych wszystkich cudeńkach przywleczonych do domu, nie po tej dawce adrenaliny, którą fundują mi takie wypady. Kocham to uczucie, gdy znajduję „to coś”. No właśnie, czym jest „to coś”? To może być fotel typ 366 projektu Józefa Chierowskiego z Dolnośląskiej Fabryki Mebli w Świebodzicach, jego następca fotel typ 300-190, potocznie nazywany „liskiem”, projektu Henryka Lisa, również z DFM, to może być niciak z Cepelii, krzesło „patyczak” z Fabryki Mebli Giętych z Radomska, krzesło model Thonet B751, stolik pod radio typ 640 B z Przedsiębiorstwa Obróbki Drzewa Nr 7 w Koronowie, kredens kalwaryjski, ceramika z Bolesławca, porcelana i fajans z Włocławka, figurki z Ćmielowa, wełniane dywany, lampy, klosze, szkło, kryształy.

Większość z tych skarbów to wyroby z końca lat 50. i z lat 60., unikaty, perełki, crème de la crème designu tamtych lat. Z jednej strony na samą myśl, że ktoś się pozbywa tych cudowności, boli mnie serce, ale z drugiej dzięki takim decyzjom jestem szczęśliwą posiadaczką wielu wspaniałych okazów. Dlaczego wspaniałych i skąd ta moja fascynacja? Odpowiedź jest prosta: ponadczasowe wzornictwo, jakość wykonania, ciekawe formy, no i unikatowość oczywiście. Czynnikiem sprzyjającym zdobywaniu śmietnikowych skarbów jest niewątpliwie mieszkanie w starej dzielnicy. Lokale zajmowane przez seniorów, po ich odejściu, są opróżniane, a mienie zbierane latami ląduje w śmietnikowych odmętach. Juniorzy, na rzecz nowego wyposażenia z sieciówek, pozbywają się wszystkich staroci. Podczas gorączki generalnego remontu nie mają czasu ani chęci na ich sprzedaż i wystawiają je pod śmietnik. Wtedy wkraczam ja, zwarta i gotowa dzwonię po kogo trzeba: „Słuchaj, pod śmietnikiem stoją dwie cudne komody. Jest ciemno, nie widzę, w jakim są stanie, ale jak dłużej popada, to zaczną gnić. O której będziesz? Błagam cię, pospiesz się, bo zaraz ich nie będzie!”. Wyczekuję na partnera wracającego z pracy, pilnując swoich znalezisk z okna. Gotowa jestem krzyczeć „zostaw, to moje!”. Na szczęście tylko raz dwa piękne leżaki ktoś zwinął mi sprzed nosa, ale widocznie nie miały być moje, więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Oczywiście dwie wspomniane komody wylądowały w moim przedpokoju i dziś jedna z nich, a właściwie dolna część kalwaryjskiego kredensu, zdobi mój salon, a druga, która okazała się stolikiem pod radio, znalazła swoje miejsce w domu mojej siostry.

Pewnie zastanawiacie się, co jest takiego w tych reliktach z przeszłości, czym urzekają i dlaczego zasługują na to, by takie eleganckie damy jak ja brudziły sobie dla nich rączki. Szczerze mówiąc, dałabym się pokroić za niektóre okazy. Końcówka lat 50. i lata 60. to cudowny okres dla polskiego wzornictwa. W tym czasie wielu młodych artystów zaczęło wypływać na szerokie wody. Ich kreatywność skutkuje dziś tym, że meble i dodatki z tamtych lat osiągają zawrotne ceny na aukcjach internetowych i portalach sprzedażowych, o ile są w ogóle możliwe do zdobycia. Moja przygoda ze „śmietnikowym” designem zaczęła się wiele lat temu, kiedy przed smutnym losem udało mi się uratować starą akademicką szafę.

Służy mi do dziś, niestety nie wiem nic więcej na jej temat, oprócz tego, że jest stara, drewniana, porządna i moja. Nie miała naklejonej etykiety papierowej, wiecie, taki dowód osobisty mebla, na której jest informacja, gdzie mebel został wyprodukowany, nazwa wyrobu, rodzaj materiału, z którego go wykonano, materiał wykończeniowy (np. rodzaj lakieru), sposób połączenia, wykonanie wg jakiego wzoru i cena. Generalnie taka etykieta zawiera wszystkie informacje, które identyfikują dany produkt.

Po szafie długo nic się nie działo, nie miałam szczęścia, ale nie odpuszczałam. Pewnego dnia zobaczyłam, jak ktoś opróżnia piwnicę w klatce obok i całą jej zawartość wyrzuca pod śmietnik. Poczekałam, aż się ściemni, wzięłam telefon, czyli współczesną latarkę, i ruszyłam na łowy. To było moje ostatnie nocne wyjście, bo widok wielkiego słoja ze sztucznymi szczękami o mało nie przyprawił mnie o zawał. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu i zniechęciło do dalszych eskapad. Nie na długo, bo kolejne w kolejce na ratunek czekały krzesła A-5910 projektu Mariana Grabińskiego, potocznie nazywane „patyczakami”. Dostałam cynk, gdzie będzie zrzut i wzięłam wszystkie, które udało mi się zmieścić do auta. Następną zdobyczą były również krzesła, model B751 z Zakładów Przemysłu Meblarskiego w Radomsku, pamiątka przywieziona z wycieczki do Warszawy. Trzy sztuki, w idealnym stanie technicznym, z popękanym lakierem, stały i czekały na mnie pod śmietnikiem w centrum stolicy. Cieszyłam się, że mamy kombi, że krzesła są składane i partner jest zawsze przychylny moim durnym pomysłom. No bo kto wraca z wycieczki z krzesłami ze śmietnika?

Jedną z ważniejszych dla mnie śmietnikowych zdobyczy są drzwi. Nie byle jakie, bo drewniane, wewnętrzne, dwuskrzydłowe z początku lat 60., takie same jak te, których pozbyłam się ze swojego mieszkania podczas generalnego remontu. Tak, dokładnie, byłam wspomnianym wcześniej juniorem, który pozbywa się wszystkich staroci. Wielu rzeczy do dziś nie mogę odżałować, a jedną z nich były właśnie te drzwi. 14 lat temu bez mrugnięcia okiem powiedziałam im „do widzenia”, nie wiedząc jeszcze wtedy, że za nimi zatęsknię, że takich już nie będę mogła kupić, że nikt mi takich nie zrobi. Pewnego pięknego dnia roku 2020 zobaczyłam, jak dwaj panowie, robotnicy remontowo-budowlani, wynoszą je z remontowanego w klatce obok mieszkania. Podeszłam do nich i poprosiłam, żeby mi je czymś przykryli, bo chciałabym je zabrać, ale niestety na tę chwilę nie mam tragarza. Nie ukrywam, że liczyłam na coś w rodzaju „kierowniczko, zaniesiemy gdzie trzeba”, ale niestety nic takiego nie miało miejsca. Historia się powtarza, telefon, memory fajf i oczekiwanie na powrót partnera. Okazało się, że drzwi są w pięknym stanie, mają nawet oryginalną, maleńką mosiężną klamkę. No dobra, mebel meblem, ale są przecież pamiątki z czasów PRL, które mają mniejsze gabaryty i równie często lądują na śmietniku. Kultowe ceramiczne wyroby z Tułowic, Mirostowic, Włocławka, Bolesławca czy nawet porcelana z Ćmielowa nie są widokiem rzadkim w kontenerach na szkło. Trafiają się czasem takie unikaty, których ceny osiągają kilka tysięcy złotych, ale dla zbieracza są zdobyczą bezcenną. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś idzie z reklamówką ceramicznych talerzy czy kubków będących symbolem tamtej epoki, wrzuca je do kontenera, nie daj Boże tłukąc połowę i wraca z poczuciem spełnienia misji. Pomijając fakt, że staram się żyć według zasad zero waste (z ang. mniej marnowania) to całkowicie nie rozumiem, jak można wyrzucić coś, co jest w dalszym ciągu piękne, nawet jak nie jest nam potrzebne. Wiele osób taki podarunek przyjęłoby z pocałowaniem ręki, często nawet dopłacając. No, ale tu nie chodzi o to, żeby płacić, a o to, by polować na okazje, które mają wielu zwolenników. Jeśli kiedyś zastanawialiście się, co zrobić np. ze starą filiżanką z Ćmielowa, która już nie jest wam potrzebna, postawcie ją obok śmietnika, zniknie szybciej niż się pojawiła. Najlepiej dajcie mi znać, pod który śmietnik wystawiacie.

Tak sobie myślę, że wszystkie te piękne rzeczy, oprócz tego, że są piękne, to chyba nadal spełniają funkcje, do których zostały stworzone. Nie jestem historykiem sztuki, nie znam się na historii sztuki użytkowej, moje zainteresowania sztuką PRL są czysto hobbystyczne. W większości przypadków znalezione perełeczki oceniam jedynie pod kątem wizualnym, nie zastanawiam się nad ich przydatności czy funkcjonalnością, po prostu cieszę się, że udało mi się je uratować. Mam nadzieję, że tacy artyści, jak Henryk Lis, Józef Chierowski, prof. Rajmund Teofil Hałas, Roman Modzelewski, Hanna Orthwein czy wielu, wielu innych, których z nami już nie ma, patrząc z góry, cieszą się, że są na świecie fanatycy, zajawkowicze, śmietnikowi zbieracze, którzy ratują ich dzieła od zapomnienia.

tekst i foto Magdalena Krut

Zostaw komentarz