fbpx

Krwawe zamieszki pod pośredniakiem

23 kwietnia 2019
919 Wyświetleń

tekst Mariusz Gadowski, foto Archiwum Państwowe w Lublinie||Akta Miasta Lublina 1918-1939; sygn. 4148

Jedna osoba zabita, kilkanaście poważnie rannych (w tym dwie kobiety), ponad siedemdziesięciu zatrzymanych przez policję. Taki był bilans zamieszek pod Państwowym Urzędem Pośrednictwa Pracy w Lublinie, do których doszło 11 kwietnia 1934 r. na tle żądań płacowych lubelskich bezrobotnych, zatrudnionych do robót publicznych.

 

Na policjantów, którzy próbowali stłumić rozruchy, posypały się kamienie. W odpowiedzi policja użyła broni palnej. Najprawdopodobniej jednak kula, która ugodziła śmiertelnie jednego z demonstrantów, nie została wystrzelona przez policję.

 

Na kłopoty – roboty publiczne

 

Wielki kryzys gospodarczy lat 30. XX wieku nie ominął Lublina, powodując zahamowanie rozwoju miasta, zamykanie zakładów pracy i ogromny wzrost liczby bezrobotnych. Ostrożne dane mówią o 8 tysiącach mieszkańców Lublina, pozostających bez pracy w roku 1934. Sytuacja była niewątpliwie alarmująca i wymuszała na władzach przeciwdziałanie niekorzystnemu zjawisku.

Jedną z form walki z bezrobociem były roboty publiczne. Samorządy prowadziły je od końca 1918 r., korzystając z pożyczek udzielanych na ten cel przez Ministerstwo Robót Publicznych. Ich znaczący rozwój nastąpił jednak dopiero po wybuchu Wielkiego Kryzysu. Władze doszły do wniosku, że – używając współczesnej metafory – lepiej dać potrzebującym wędkę (pracę) niż rybę, czyli zasiłek. Samorządy nie brały już ministerialnych pożyczek na finansowanie robót. Tym bardziej, że kasa rządowa coraz bardziej świeciła pustkami. Rozwiązaniem okazał się natomiast Fundusz Pracy, powołany do życia 1 kwietnia 1933 r. Ustawą z dnia 16 marca 1933 r. Była to podstawowa instytucja zajmująca się w Polsce organizowaniem robót publicznych.

Środki na realizację celu pochodziły z wielu źródeł, przede wszystkich z tzw. opłat specjalnych od pracowników i pracodawców, od totalizatora, biletów na wszelkiego rodzaju imprezy rozrywkowe, a nawet od żarówek elektrycznych i gazu przeznaczonego do użytku domowego. Dodatkowo budżet funduszu zasilały dotacje państwowe, wpływy z zaległości podatkowych w gotówce i naturze oraz dary i zapisy od prywatnych osób.

 

Wielkie plany Zarządu Miejskiego

 

Od 1933 r. zaczęto w Lublinie prowadzić roboty publiczne na niespotykaną dotąd skalę. Zarząd Miejski, na czele z komisarycznym kierownikiem Józefem Piechotą (prezydentem Lublina był od 29 października 1934 r.) wystąpił z prośbą do Funduszu Pracy o udzielenie pożyczki na sfinansowanie robót. Przyznano ją w wysokości 427 tys. zł.

Środki przeznaczono na przebudowę ulic, m.in. Al. Racławickich, Spokojnej, Trzeciego Maja, Lipowej, Zamojskiej. Bezrobotnych zatrudniano też do prac przy regulacji Bystrzycy i Czechówki, a lepiej wykształconych do drobnych prac umysłowych. Jak wyglądały w Lublinie roboty publiczne, możemy zobaczyć na archiwalnych zdjęciach z tego okresu. Od maja do listopada 1933 r. w ramach prac subwencjonowanych w Lublinie pracowało 3740 osób.

Stawki za dzień pracy wynosiły nieco powyżej 2 zł. Przez 25 dni można więc było zarobić około 55 zł. Nie była to kwota przyprawiająca o zawrót głowy. Za takie pieniądze ledwie dało się przeżyć. Należy jednak pamiętać, że dla wielu osób praca w ramach robót publicznych stanowiła jedyną możliwość zarobienia jakichkolwiek pieniędzy.

 

Czy w Warszawie płacili więcej?

W pierwszych dniach kwietnia 1934 r. Państwowy Urząd Pośrednictwa Pracy w Lublinie prowadził nabór bezrobotnych do robót publicznych na terenie całego województwa w zbliżającym się sezonie. Chętnych nie brakowało, jednak duża część osób wyrażała niezadowolenie z powodu niskiego, ich zdaniem, wynagrodzenia. Pojawiła się bowiem pogłoska, że w innych częściach Polski, m.in. w Warszawie i w Częstochowie, dzienne stawki za pracę są prawie dwukrotnie wyższe niż w Lublinie.

9 kwietnia delegacja bezrobotnych udała do starosty lubelskiego, żądając podwyżki stawek. Ówczesna lubelska prasa nie napisała o ich przynależności politycznej. Maria Łoposzko w tekście „Krwawa środa w Lublinie” podała, że byli to komuniści i członkowie PPS-Lewica. Starosta stwierdził, że podwyżka płac jest niemożliwa. Wyjaśnił, że Fundusz Pracy ustalił stawki dzienne w całym kraju na tym samym poziomie. Wyjątkiem była Warszawa, gdzie płace były nieco wyższe z powodu większej niż w pozostałych miastach i regionach drożyzny.

Starosta uwzględnił natomiast inne postulaty. Zgodził się na zatrudnienie kobiet do robót publicznych i na zaangażowanie bezrobotnych obarczonych liczną rodziną do prac wyłącznie na terenie Lublina. Delegaci opuścili urząd. Nie wszyscy bezrobotni przyjęli do wiadomości wyjaśnienie starosty, który mówiąc o równym wynagrodzeniu za roboty publiczne, nie pokazał żadnego dokumentu dowodzącego, że to prawda. Niektórzy głośno wyrażali niezadowolenie, twierdząc, że władza ich okłamuje. Najbardziej zapalczywi agitatorzy nawoływali do strajku. Nastroje w mieście stawały się coraz gorętsze. W dwa dni później doszło do rozlewu krwi.

 

Bracia, mordują mnie

 

11 kwietnia 1934 r. przed budynkiem Państwowego Urzędu Pośrednictwa Pracy – który znajdował się przy ulicy Lubomelskiej 5, kilkaset metrów od obecnej siedziby – od rana gromadzili się bezrobotni. Według dziennika „Express Lubelski i Wołyński”, tłum był parotysięczny, „składający się z bezrobotnych, przybyłych do rejestracji oraz bezrobotnych zatrudnionych przy robotach w mieście, którzy pod wpływem agitacji porzucili pracę”.

Wyłonili kilkuosobową delegację, która ponownie zażądała rozmów z władzami i uwzględnienia postulatów płacowych. W południe delegatów przyjął kierownik PUPP Kazimierz Stalewski. Gdy weszli do gabinetu, zażądał od nich wylegitymowania się, chcąc się przekonać, czy faktycznie są bezrobotnymi. Jeden z mężczyzn zareagował bardzo gwałtownie. Przyskoczył do otwartego okna i krzyknął do tłumu na dole: – Towarzysze, chcą nas przytrzymać!

Po tym okrzyku spokojnych dotąd ludzi ogarnęło podniecenie. Zaczęli się zachowywać agresywnie. Wznosili wrogie okrzyki pod adresem władz miasta. Część tłumu wdarła się do urzędu i uwięziła pracowników. Jeden z nich wezwał telefonicznie policję, która niebawem przybyła na Lubomelską i usunęła demonstrantów z biur. Agresja tłumu została skierowana przeciwko policji. Posypały się obelgi i groźby. – Rozbroić tych burżuazyjnych pachołków! – krzyczano. W chwilę później padły pierwsze strzały. Jedna z kul rewolwerowych utkwiła we framudze okna gabinetu kierownika PUPP, nieznacznie mijając Stalewskiego. Kilka minut później na bruk upadł młody mężczyzna z tłumu demonstrantów z okrzykiem: – Bracia, mordują mnie!

„Policja w pierwszej chwili przypuszczała, że jest to agitator, który odgrywa komedję, byle tylko podniecić tłum. Niestety, okazało się, że nieszczęśliwy jest naprawdę ranny. Ponieważ do tej chwili nikt z policjantów nie strzelał, przeto nie ulegało wątpliwości, że wyżej wymieniony został raniony przez kogoś z tłumu. Rana okazała się śmiertelna i nieszczęśliwy zmarł” – donosiła prasa. Był to 25-letni bezrobotny, niejaki Kazanowski, syn portiera z zakładów lotniczych Plage i Laśkiewicz w Lublinie.

 

Mogło dojść do masakry

 

Rozjuszony widokiem krwi tłum, w przekonaniu, że Kazanowskiego zastrzelili policjanci, zaatakował ich kamieniami, łopatami i odłamkami bruku. Policjanci zaczęli się wycofywać w stronę pobliskich domów. Kilkunastu z nich zostało przypartych do ściany jednego z budynków, odnosząc w starciu z napastnikami obrażenia. Przelatujące kamienie wybijały szyby w mieszkaniach. Niewiele brakowało, a doszłoby do maskary.

Policja zmuszona była użyć broni. Cześć demonstrantów rzuciła się do ucieczki. Biegli ulicą Wieniawską w kierunku śródmieścia. Niektórzy padali ranni od kul i pałek. Pojawienie się policyjnych posiłków doprowadziło do rozproszenia się tłumu. Sytuacja pod „pośredniakiem” została opanowana; można było zająć się pomocą rannym. Kilkanaście osób spośród demonstrantów (w tym dwie kobiety) odniosło mniej lub bardziej poważne obrażenia, w większości na skutek postrzału z broni palnej lub uderzeń gumową pałką. Jeden z rannych, 41-letni Jan Wieczorek, zamieszkały na Rurach Jezuickich, kilka godzin później zmarł w wyniku obrażeń. Najmłodszy, Jan Wójcik z ul. 1 Maja, liczył 16 lat.

Spośród policjantów najbardziej ucierpiał trafiony młotkiem w głowę przodownik Siemaszko. Dwóch posterunkowych odniosło rany od uderzeń kamieniami.

 

Policja nie strzelała do robotników

 

Sekcja zwłok zastrzelonego Kazanowskiego przyniosła sensacyjny rezultat. Kula, która trafiła młodego mężczyznę w głowę, nie pochodziła z policyjnej broni! Był to pocisk rewolwerowy, a policja używała do rozproszenia tłumu pistoletów na gaz i karabinów. Okazało się także, iż identyczna kula utkwiła w ścianie obok okna w gabinecie kierownika PUPP.

Wiadomo było z zeznań świadków, że za załomem muru przed budynkiem PUPP ukryło się kilku uzbrojonych w rewolwery mężczyzn. Najprawdopodobniej byli to prowokatorzy, którzy podburzali tłum do zamieszek. Mogli też strzelać.

11 kwietnia zatrzymano ponad siedemdziesięciu bezrobotnych, którzy brali udział w demonstracji pod PUPP i zostali rozpoznani przez świadków zajść oraz policjantów znajdujących się w tłumie. „Express Lubelski i Wołyński” podał, że „aresztowano kilkanaście osób znanych z działalności wywrotowej”. Nikt nie potrafił jednak wskazać sprawcy zabójstwa. Prawie wszyscy zostali następnego dnia wypuszczeni, ponieważ okazało się, że byli jedynie biernymi uczestnikami zamieszek.

Mimo rozbicia demonstracji, przez kilka dni panował w Lublinie tylko pozorny spokój. 12 kwietnia przed PUPP znowu zebrała się grupa bezrobotnych w związku z pogłoską, że wszyscy, którzy uczestniczyli we wczorajszej manifestacji, zostaną pozbawieni pracy. Plotkę zdementował wojewoda lubelski dr Józef Różniecki.

„Agitatorzy” wciąż jednak nie odpuszczali. 19 kwietnia chcieli zorganizować w Lublinie strajk generalny. Próba zakończyła się fiaskiem, bo żaden zakład nie przerwał pracy. Nikt też nie uwierzył, że w Czechówce pływają zwłoki zabitych przez policję robotników.

 

Proces o „krwawą środę”

 

Nigdy nie wykryto sprawcy śmiertelnego postrzelenia Kazanowskiego. Nie wiadomo, czy trafiła go zbłąkana kula, czy było to umyślne zabójstwo. W stan oskarżenia postawiono 10 lubelskich bezrobotnych, którym postawiono ogólnikowe zarzuty przewodzenia zamieszkom pod Państwowym Urzędem Pośrednictwa Pracy w Lublinie w dniu 11 kwietnia 1934 r.

W dwa miesiące później, 15 czerwca, zapadły sądowe wyroki w procesie o „krwawą środę”. Dziewięciu oskarżonych Sąd Okręgowy w Lublinie uznał za winnych. W większości były to kary jednego roku więzienia. Jedna osoba została uniewinniona.

„Express Lubelski i Wołyński” relacjonował: „Przewodniczący p. prez. Wikiera podkreślił, iż sąd wymierzył łagodną karę oskarżonym dlatego, że padli oni ofiarami czynników fermentujących, którym zależało na wykorzystaniu podenerwowania robotników spowodowanego ich ciężką sytuacją”.

Inspiratorzy zamieszek pozostali w cieniu. Najczęściej mówiło się, że poczynaniami tłumu sterowali komuniści. Ale to nie jest oczywiste. „Express Lubelski i Wołyński” podał, że jeden z oskarżonych zeznał, że o wyższych rzekomo stawkach za dzień pracy w innych regionach Polski usłyszał na zebraniu Stronnictwa Narodowego. Tak czy inaczej, sąd nie odniósł się do tego wątku sprawy. Prawdopodobne jest, że w okresie zbliżających się wyborów do rad miejskich w województwie lubelskim (odbyły się 27 maja 1934 r.) „wpadka” z robotami publicznymi lubelskiej władzy, związanej głównie z BBWR, była na rękę oponentom politycznym.

Na rozprawę przybyła garstka publiczności. W tych dniach większe zainteresowanie budziła śmierć w zamachu ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Podczas rozprawy rewizyjnej broniący oskarżonych mecenas Edward Rettinger starał się część odpowiedzialności zrzucić na władze lubelskie i kierownictwo PUPP, twierdząc, że „przyczyną rozruchów stało się zdenerwowanie władz, które doprowadziły do wybuchu i nie opanowały sytuacji”. 8 października 1934 r. wyroki zostały utrzymane w mocy przez Sąd Apelacyjny w Lublinie.

W tym samym roku władze Lublina i województwa lubelskiego zapewniły pracę w ramach robót publicznych ponad 3 tysiącom bezrobotnym. Stawki za dzień pracy wzrosły do 2,25 zł. Oprócz wynagrodzenia pieniężnego zatrudnieni mieli otrzymywać racje żywnościowe i zniżki na przejazdy koleją.

 

W tekście wykorzystano:

 

„Express Lubelski i Wołyński” 1934, nr 100-108, 164-165, 318.

„Głos Lubelski” 1934 nr 276.

„Mówią Wieki” 1964 nr 3.

Marta Dolecka, Roboty publiczne jako podstawowa forma walki z bezrobociem (na przykładzie Lublina w okresie międzywojennym), Źródło: Zamojskie Studia i Materiały 1/1999.

 

Zostaw komentarz