fbpx

Maroko

7 maja 2014
Comments off
1 562 Views

DSC00038Są przynajmniej dwa powody, żeby wybrać się zimą do Afryki – jeden to chłód i brak słońca u nas, drugi to, że blisko mamy lotnisko, z którego warto rozpocząć tę podróż. Z kolei Maroko wczesną wiosną jest temperaturowo zróżnicowane – w górach Atlas leżą jeszcze resztki śniegu, a zmarznięte małpki berberyjskie czekają przy szosie na smakołyki od turystów. Na wybrzeżu Atlantyku pogoda na długie spacery, zbieranie muszli i łowienie ryb. Na Saharze za to sucho, słonecznie i gorąco. Słowem, wszelka aktywność możliwa i wskazana. Ale najlepiej zacząć od zakupów.

Souk

Marokański targ – souk ‒ to gwałt na wszystkich zmysłach. Oczy rozbiegane za egzotycznymi cudeńkami mogą przez pomyłkę trafić na zarzynane właśnie kury bądź dostawę krowich żołądków w całości. Zamiast na ułożone w misterne piramidki cytryny i mandarynki, możemy znienacka spojrzeć na kozie raciczki bądź cielęce móżdżki, które czekają na amatora, leżąc na słońcu na drewnianej deseczce. Znaleźć tu można także sandały z podeszwami ze zużytych opon, świetny przykład recyklingu, wiadra na wodę z tego samego surowca, glinianą ceramikę, kute na miejscu kraty okienne i inne wyroby kowalskie, łóżka, szafki i stoliki pachnące świeżym drewnem, suszone daktyle, kilka rodzajów orzeszków ziemnych, mandarynki, pomarańcze i banany w śmiesznych cenach, bogaty asortyment warzyw oraz haszysz, jeśli wiemy, jak o niego pytać.

DSC09376Zapachy są bardzo różne. Wiadomo, jak pachnie mięso, jak pachnie żywe mięso w postaci stłoczonych w klatkach kur, wiadomo, jak pachną ekskrementy pod wspólnym murem, gnijące warzywa. Ale jak pachnie to wszystko razem, można przekonać się tylko na afrykańskim targu. Wisienką na tym torcie zapachowych różnorodności jest świdrujący w nozdrza aromat przypraw. Zmielone na proszek bądź jako susz, w workach lub koszykach, wyglądają jak składniki do sporządzania magicznych mikstur. Z tych suszy sprzedawca może na naszą prośbę skomponować mieszankę pitą tu przez wszystkich kilkakrotnie w ciągu dnia. Nazywają ją „berberian whisky”, co sugeruje, że daje kopa jak szklaneczka whisky.

Określenie berberian, berberyjski, jest tu nadużywane. Wszystko, co ma przyciągnąć uwagę turysty, jest berberyjskie. Więc jeśli kupujemy coś berberyjskiego, na pewno zapłacimy drożej, bo berberyjskość przedmiotu jest wartością dodaną. Zwykły kawałek materiału na głowę, jeśli jest sprzedawany jako berberyjski turban, kosztuje odpowiednio drożej. Blaszana biżuteria, jeśli „łykniemy” ją jako old berberian rarytas, kosztuje w przeliczeniu 200 zł za bransoletkę. Ale ceny, jak usłyszeliśmy na targu w Meknes, są democratic, więc podlegają dyskusji. Po rozszyfrowaniu prawdziwej wartości przedmiotu można, jeśli starczy sił, zejść do wartości zbliżonej do realnej. No może zawyżonej, ale tylko trochę. Negocjacje przybierają nieraz bardzo uroczysty i elitarny charakter – w odosobnieniu, na zapleczu sklepiku, na miękkich dywanach. Właściciel podsuwa niskie krzesełka, anonsuje, że właśnie ma gotową herbatę (berberyjską) i po akrobatycznym nalaniu jej z metalowego czajniczka trzymanego metr nad malutką szklanką ‒ zastawia stół szkatułkami.

DSC09692Targi pełne ludzi i towaru, często żywego, są bardzo głośne. Gdaczą kury, pieją koguty. Motorowery trąbią, pchający ręczne wózki ludzie wydają głośne „odgłosy paszczą”, by wychodzący zza rogu piesi nie wpadli pod ich rozpędzone pojazdy. Jeśli to targ w Marrakeszu, to nad tym wszystkim górują piszczałki zaklinaczy węży.

Wieczorem na granatowe niebo wschodzi wąski, poziomy sierp księżyca, muezini przypominają z minaretów, że nie ma boga prócz Allaha, ale na targu bogiem wszystkich jest utarg.

Pustynia

Pustynia nie jest taka, jak w „Małym Księciu”. Choć może jest, ale nie tam, gdzie docierają campery Europejczyków, a za nimi karawany umęczonych wożeniem europejskich nadwag wielbłądów, wypożyczalnie quadów i ogrodzone wysokim murem kampingi dla samochodów-sypialni. I sprzedawcy biżuterii berberyjskiej.

DSC09249Wioska Merzuga, pod którą wiatr miał fantazję utworzyć prawie tysiącmetrową wydmę, to raj dla przybyszów ze Starego Kontynentu oraz lokalnych interesów. Już dwie godziny drogi od niej każdy napotkany Berber czy Arab wciska w rękę wizytówkę i zachwala brata, szwagra czy swój biznesik. Głównym elementem oferty są wyprawy na wielbłądach na pustynię, spędzenie nocy pod gwiazdami w berberyjskim namiocie, słuchanie muzyki granej na tradycyjnych instrumentach, berberyjska kolacja, potem śniadanie, powrót, prysznic.

Kiedy chcieliśmy poczuć pustynię, pobyć z nią sam na sam, i poszliśmy objuczeni butelką specjalnie na tę okazję przywiezionego z Hiszpanii wina kontemplować zachód słońca, nie wiadomo skąd zjawił się na naszej wydmie zaturbaniony Ali i orzekł, że nie jest Arabem, tylko Berberem, prawa Koranu go nie obowiązują i chętnie napije się z nami wina. Słowiańska gościnność nie pozwoliła odmówić, ale potem bardzo żałowaliśmy i wina, i zachodu słońca, i straconej chwili samotności na pustyni. Natomiast jeśli chodzi o inne doznania, to ciszę skutecznie niszczyły wracające z eskapady motocykle enduro, quady oraz porykiwania wielbłądów niosących tłumy turystów na niezapomnianą noc pod berberyjskim niebem. Nie dane nam było stanąć twarzą w twarz z naszą pustynią.

Argan

Ponieważ do Polski weszła już moda na zdrowotne właściwości olejku arganowego, warto wspomnieć, że to Maroko jest jego jedynym producentem. Na targach można kupić olejek arganowy w różnych pojemnościach i cenach i niestety w bardzo różnej jakości, choć sceptycy twierdzą, że price is different but quality the same.

DSC00001Przewodniki polecają, aby zaopatrywać się w olejek w spółdzielniach, co podobno daje gwarancję jakości i tego, że zawartość jest olejkiem z arganu, a nie z oliwek. Produkcją oleju zajmowały się od dawien dawna kobiety. Proces produkcyjny wygląda tak: drzewo arganowe rodzi śliweczki, w śliweczce jest pestka, a w pestce mały „migdałek”. Podobnie jak w moreli czy brzoskwini. Część miękką oddaje się kozom, pestkę należy rozłupać i użyć na przykład do palenia w piecu. Uwolniony migdałek zawiera odrobinę drogocennego oleju, który uzyskuje się poprzez ręczne zmielenie w żarnach. Tyle tradycja, poparta pokazami w wykonaniu młodych, bardzo zdrowych i pięknych dziewcząt. Czy flaszeczki ustawione na półkach zawierają rzeczywiście ten wyciśnięty w żarnach olejek ‒ nie wiem. Nie wiem też, czy nie potrzebowałby on odrobiny konserwantu, aby w dobrym stanie doczekać swojego amatora.

Jest jeszcze taka wersja, że aby skrócić proces uzyskania migdałka, pod drzewami arganowymi zbiera się suche pestki po śliweczkach zjedzonych przez kozy, które wspinają się po sztywnych gałązkach… Ale to też bardzo eko i w zgodzie z naturą.

Ksar i kazba

DSC09635Stare budowle w Maroko wyglądają jak domy termitów. Wybudowane z ziemi wymieszanej ze słomą, wsparte jedynie na rusztowaniu z eukaliptusowych drągów trwają stulecia dzięki temu, że saharyjski klimat oszczędza im deszczowych kąpieli. Tym niemniej, jeśli nie są restaurowane, sporadyczne deszcze i silne wiatry powodują, że ściany robią się coraz cieńsze, otwory wejściowe coraz szersze, a całość przybiera kształt topniejącego igloo.

W dawnych czasach dawały schronienie przed najeźdźcami i upałem mieszkańcom i wędrownym karawanom. Dziś istnienie ksarów leżących na szlakach wędrówek Europejczyków jest ekonomicznie uzasadnione. Reszta topnieje i zamienia się w proch. To ma jakiś metafizyczny sens powstania i przeobrażenia z powrotem w pierwotną materię.

Spektakularnym przykładem drugiego życia ksaru jest Ait Ben Haddou. Między innymi z powodu wpisania na Listę światowego dziedzictwa UNESCO, dobrego połączenia komunikacyjnego, warunkom oświetleniowym stał się plenerem zdjęciowym dla takich obrazów jak „Ali Baba i czterdziestu rozbójników” z 1954, „Gladiatora” z 2000, a z bardziej bieżących „Gry o tron” czy „Queen of Desert” z Nicole Kidman. Lista jest długa. Pierwotnie budowla nie zawierała bramy, która powstała podczas kręcenia „Klejnotu Nilu”, aby Michael Douglas, zastąpiony w tym momencie przez kaskadera, mógł pod nią przelecieć samolotem. Również inne filmy wymagały dobudowania takich czy innych elementów, np. areny dla „Gladiatora”, ale były one potem rozbierane. W ksarze poza dniami plenerowymi toczy się normalne turystyczne życie. Turyści są oprowadzani po murach, opowiada się im szczegóły architektury, z czego najbardziej utkwiło mi w głowie „watch your head”, bo wszystkie stropy z eukaliptusowych belek są bardzo niskie. Ufortyfikowane domy bogatszych mieszkańców to kazby, każda z czterema wieżami, zbudowana tak, by utrzymać w środku temperaturę około 20 °C nawet latem, gdy na zewnątrz jest 50 °C. Na straganach można kupić dywany ‒ ach! naprawdę piękne, tkane z wełny bądź włókna palmowego, obrazki malowane atramentem sympatycznym pochodzenia roślinnego, które „ujawniają się” po podgrzaniu na słońcu, no i – przepraszam, że się powtarzam ‒ biżuterię berberyjską. Dywany też berberyjskie.

Na najwyższej wieży ksaru uwiła gniazdo rodzina bocianów, ciekawe dlaczego wzgardziła Polską. Może czekają na swoją rolę w jakimś filmie?

 Objuczeni zakupami, opaleni, z kilkoma dodatkowymi kilogramami, bo jedzenie pyszne, a daktyle i owoce tanie, możemy wracać do Polski i czekać na wiosnę u nas. Spokojnie i bez napięcia, bo wiadomo, że przyjdzie. W Maroko już jest.

Tekst i foto Iza Wołoszyńska

Comments are closed.