Czapki, czapki, czapki. W różnych kolorach i fasonach. Sportowe, marynarskie z grubej tkaniny i lniane letnie. Cyklistówki i kaszkiety w pepitkę, jodełkę, szkocką kratkę albo ze sztruksu. Maciejówki z okrągłym denkiem i sztywnym półokrągłym daszkiem, podobne do tych, jakie lubił nosić marszałek Józef Piłsudski. Jest ich ponad sto. Są w każdym zakątku niewielkiego pomieszczenia przy ulicy Zamojskiej 33 (w latach PRL-u – ulica Buczka) w Lublinie. Na półkach pokaźnych szafek: wiszącej i stojącej oraz na rozłożystym blacie solidnego stołu, który wytrzymał kilkadziesiąt lat i zajmuje niemal dwie trzecie powierzchni tego lokalu. Obok nich na jednej ze ścian, wśród kilku pożółkłych dyplomów, z których najważniejszy jest mistrzowski, wisi wielkie lustro. Naprzeciw niego, przy przeciwległej ścianie, tuż za stołem, stoją dwie maszyny marki Singer, mające ponad pięćdziesiąt lat. Pierwsza specjalna czapnicza, szyjąca jedną nitką, a druga typowo krawiecka. Oto niebywały świat, który otacza każdego, kto przekroczy próg tego wyjątkowego miejsca. Świat Kazimierza Wójcika. Jedynego lubelskiego czapnika.
Lekko przygarbiony kończy właśnie czapkę o numerze pięć, czyli z obwodem wynoszącym pięćdziesiąt pięć centymetrów. Już dobrał odpowiedni materiał. Nawet go nie dotykał, by stwierdzić, czy przypadkiem nie jest zbyt rzadki i cienki. Odmierzył poszczególne elementy wedle przygotowanych wcześniej szablonów. Wykroił je pokaźnymi nożycami i starannie pozszywał ze sobą, dodając tekturę pod materiał otaczający zasadniczy obwód. Niektórzy teraz dają sztywny plastik, ale nie on, szanujący ścisłe zasady czapnictwa.
Osobno w ten sam sposób przygotował i doszył do wewnątrz czapki podszewkę, umieszczając między nią a denkiem sztywne płótno. Na niej, zgodnie z tradycją, umieścił swoje logo: Kazimierz Wójcik – czapnik. Buczka 33. Po czym wszył daszek. Była niebywale równa. Bez najmniejszej fałdki. Teraz tylko zostało całość nałożyć na specjalny drewniany klocek i uprasować przez zaparzaczkę, czyli mocno namoczone lniane płótno. Wreszcie kolejne nakrycie głowy, którego wykonanie zajęło półtorej godziny, trafia na półkę.
– Czapkę zawsze powinno się robić z naturalnego materiału i nigdy nie może być ani za luźna, ani za ciasna – stwierdza pan Kazimierz, przerywając na chwilę swoją pracę. – Ten obwód pięć jest typowym dla głowy dorosłego człowieka. Bywają też tzw. duże o rozmiarze pięćdziesiąt dziewięć centymetrów. I te najczęściej są u mnie gotowe. Natomiast większe rozmiary robię na zamówienie. Zdarzyło mi się wykonać taką, która miała w obwodzie sześćdziesiąt sześć centymetrów. Zrobiłem ją dla księdza. Wszystkie traktuję jednakowo solidnie. I jak każdy dobry rzemieślnik bardzo pilnuję dokładnego wykonywania swojej roboty. Szanuję siebie i klienta.
Najważniejsza jest praca
Urodził się w 1929 roku. Skończył siedmioletnią szkołę podstawową i w 1943 roku, mając zaledwie czternaście lat, rozpoczął pracę w zawodzie czapnika. Uczył się pilnie pod okiem doświadczonego mistrza Antosika w zakładzie przy ulicy Kościuszki w Lublinie. Zaznacza, że Niemcom nigdy nie uszył ani też nie poprawił żadnej czapki.
Po wojnie, nie pozostawiając pracy przy czapkach, skończył trzyletnią szkołę odzieżową i dostał się do lubelskiego liceum Vetterów. Chciał iść do szkoły oficerskiej na kwatermistrzostwo lub topografię. Niestety nic z tego nie wyszło, ponieważ zaproponowano mu artylerię przeciwlotniczą lub piechotę. A na to się nie zgodził. Wojsko jednak nie odpuściło i tym razem bez żadnego pytania wcieliło go w 1949 roku do Piątego Pułku Łączności MON w Warszawie. Pracował tam na radiostacji, posługując się na co dzień alfabetem Morse’a.
Po odbytej służbie wojskowej nie szukał nowego zawodu, tylko wrócił do czapnictwa. Najpierw pracował w Spółdzielni Czapników i Modystek przy ulicy Królewskiej w Lublinie. Szybko jednak wybrał samodzielność i założył własny zakład w budce na Podzamczu, który w 1961 roku przeniósł na ulicę Zamojską do lokalu nr 33.
Był wtedy jednym z dziewięciu lubelskich czapników. Szył nie tylko typowe czapki, ale i oficerskie, wojskowe, kolejowe, szkolne oraz studenckie. Były także różne damskie nakrycia głowy. Konkurencji się nie bał. I wszystko, co tylko zrobił, od razu sprzedawał. Noszenie czapek było nie tylko w modzie. Czapki miały także swoją rangę, co wyraźnie podkreśla, wspominając tamte czasy.
‒ Kiedyś w ciągu tygodnia nosiło się cyklistówkę, a w niedzielę kapelusz. Czapka pozwalała na elegancki ukłon i była ważną częścią ubioru. Robiło się więc czapki w wielu kolorach i z bardzo dobrego materiału. Eleganckie do każdego eleganckiego ubrania. Klienci dobierali je do swoich garniturów i jesionek. A popularne maciejówki kupowali także i dla zmarłego ojca, czy też dziadka. Chodził w niej całe życie i na ostatnią drogę musiał ją mieć. Dzisiaj niestety już wszystko się zmieniło. Teraz Polacy nie potrzebują tradycyjnych czapek. A jeśli już kupują jakieś nakrycie głowy, nie patrzą na jakość, tylko na zagraniczną modę. I jednocześnie chcą wszystko mieć jak najtaniej. Dlatego często jakiekolwiek nakrycia głowy kupują nawet w „ciuchlandach”. A tradycyjne czapki powoli znikają.
Idealny układ
Pan Kazimierz dba o elegancję nie tylko w swoich wyrobach. Także w codziennym rzemieślniczym życiu. Od siedemdziesięciu trzech lat codziennie przychodzi do swojego warsztatu w nienagannie dobranym ubraniu i z krawatem przy koszuli. Mimo tego, że w godzinach od ósmej do siedemnastej większość czasu spędza przy maszynach, nie rezygnuje z własnej prezencji. Chce, żeby wszyscy widzieli, jak się kiedyś chodziło ubranym i miało w ten sposób szacunek dla innych. A to pomieszczenie jest niejako jego drugim domem i każdego musi godnie przyjąć w swoich progach.
Ukończył osiemdziesiąt sześć lat. Mógłby już od dawna więcej czasu poświęcać na odpoczynek, ale bez szycia czapek nie jest w stanie wytrzymać. Bez względu na to, czy ma wielu klientów, czy też bywają dni, w których rzadko kto wstępuje w jego progi, co ostatnio często się zdarza. Ubolewa nad niewielkim zainteresowaniem czapkami i nierzadko sprzedaje zaledwie dwie dziennie. Ale daje sobie radę, szyjąc, między innymi, berety dla harcerzy w partiach po czterdzieści sztuk. Ma też inne specjalne zamówienia i niedawno zrobił dwie czapki cyklistówki z materiału, jaki wraz zamówieniem przysłał mu klient z Poznania.
Całe niemal życie spędza w zakładzie, co nie znaczy, że jest samotnikiem. Ten pełen werwy i humoru człowiek jest małżonkiem i ojcem trzech synów. Jeden z nich zmarł. Dwaj pozostali nie przejęli, co prawda, po nim jego rzemiosła, ale nieźle dają sobie radę w życiu i jest z nich dumny. A żona? – O, ona jest bardzo zadowolona – powiada z uśmiechem. ‒ Zwłaszcza teraz, gdy mnie nie ma w domu. I dodaje: ‒Małżonka jest po to, żeby mi gotowała jeść, prała i miło spędzała ze mną czas. Przez minione lata do mnie należało zarabianie na dom, a po powrocie z pracy wspólne sprawy rodzinne załatwiało się w nocy. I to był oraz jest idealny układ. Zresztą na siedzenie w domu nigdy bym się nie zgodził, bo przez to tylko traci się chęć do życia. A ja ją mam i myślę, że starczy mi jej jeszcze na wiele lat.
Rzeczywiście, panu Kazimierzowi nie można jej odmówić. Podobnie jak i talentu. Nie tylko w zawodzie czapnika. Ma w sobie bowiem także duszę artysty. Od dwunastego roku życia grał na skrzypcach. Przy muzyce odpoczywał. I gdyby nie konieczność wyboru, jakiego będąc już głową rodziny musiał dokonać, instrument ten zapewne towarzyszyłby mu do tej pory. Niestety jego granie jakoś nie bardzo przypadło do gustu teściowej i skrzypce sprzedał. Dla świętego spokoju. Rodzina bowiem zawsze dla niego była i jest najważniejsza.
Jestem szczęśliwy
Przed wejściem do warsztatu Kazimierza Wójcika, na wystawie okiennej między czapkami, widać tabliczkę: „Właściciel tej pracowni został odznaczony prezydenckim Złotym Krzyżem Zasługi i złotą odznaką zasłużonego dla polskiego rzemiosła”. Wewnątrz pomieszczenia na ladzie stoi tabliczka: „Zakład świadczy usługi dla ludności”. Kiedy rozmawiamy o tym, że obie w jego przypadku są potwierdzeniem sukcesu, jaki odniósł, uśmiecha się i komentuje:
‒ Papierosów nie palę. Wódki nie piję. Tylko cały czas pracuję. To i jakoś się wyróżniłem. A tak bardziej poważnie. Na pewno lubię czapki i zawsze, poza kapeluszami, nosiłem maciejówki. Jedyne czapki, po które i dziś niektórzy do mnie przychodzą. Ale czy lubię ten zawód? Wszystko się lubi, jak z tego są pieniądze. Pochodzę z biednej rodziny i czapnictwo było moją jedyną drogą do poprawy swego bytu. Kiedy jednak obecnie myślę czasem o moich minionych latach, wiem jedno, że sam zawód liczy się tylko jako umiejętność. O wiele bardziej ważną od niego jest możliwość pracy. Oczywiście najlepiej w dziedzinie, którą się najlepiej umie. I jestem szczęśliwy, że ją mam.
Przyglądając się jego losom, można śmiało powiedzieć, że z wielu egzaminów, jakie przyszło mu zdawać, najlepiej wyszły mu dwa. Pierwszym był mistrzowski przed lubelską komisją na Starym Mieście, której zaprezentował swoją wiedzę czapnika i wykonaną przez siebie czapkę wojskową. Drugim jest życiowy, związany z poszanowaniem swej pracy i rodziny.
I wszystko to dzięki czapce, czyli nakryciu głowy, którego podstawowym zadaniem jest chronić ją przed zimnem, gorącem, deszczem, śniegiem i wiatrem. A do niedawna też jednocześnie świadczyć o statusie społecznym jej posiadacza.
Żeby mogła skutecznie się w tym sprawdzić, najlepiej ją kupić albo wręcz zamówić u samego czapnika. Wtedy, podobnie jak u Kazimierza Wójcika, można będzie stanąć przed lustrem, przymierzyć ją, poprosić na bieżąco o poprawki i wyjść zadowolonym.
Tekst Maciej Skarga
Foto Marcin Pietrusza