Największy talent w historii polskiej siatkówki. Ma za sobą trzysta dwadzieścia pięć spotkań w drużynie narodowej. Mistrz świata z Meksyku i złoty medalista olimpijski z Montrealu. Jako pierwszy zawodnik na świecie zaczął atakować z drugiej linii. Ósmy w gronie najlepszych siatkarzy XX wieku. W muzeum w Holyoke w USA znajduje się jego popiersie, a w Miliczu pod Wrocławiem w Galerii Gwiazd Polskiej Siatkówki jest jego dłoń odciśnięta w brązie.
Z Tomaszem Wójtowiczem rozmawia Maciej Skarga, foto Michał Fujcik.
Po raz drugi w historii polskiej siatkówki zdobyliśmy mistrzostwo świata. Co Pan pomyślał, gdy wygraliśmy finał z Brazylią?
‒ Po pierwsze, że się wreszcie takiej chwili doczekałem. Czterdzieści lat nosiliśmy na sobie ten tytuł i wreszcie poza wspomnieniami nasi następcy mają kolejny. A po drugie, że jesteśmy jednak dobrzy i znowu potwierdziliśmy prymat w siatkówce światowej.
Jesteśmy już potentatem w tej dyscyplinie?
‒ Na razie jeszcze nie. Dla mnie bowiem potentat to taki, który utrzymuje się w czołówce przez kilka kolejnych lat. A nie w kolejnym roku po zrobieniu wielkiego wyniku jest znowu niżej w tabeli. Poczekajmy, aż forma naszej obecnej kadry ustabilizuje się na dłużej.
Jest Pan siatkarzem.
‒ I to zupełnie niezłym, jak często żartuję, skoro potrafię przynieść ze sklepu kilka pełnych siatek naraz.
A tak na poważnie, przez ponad dwadzieścia pięć lat grał Pan…
‒ W piłkę siatkową, bo tak się nazywa ta dyscyplina.
Zostańmy jednak przy popularnej nazwie… Siatkówka to w sumie prosta gra?
– Oglądając towarzyskie zabawy z tą piłką w plenerze, wydaje się, że tak. Ale kiedy staje się zawodowym sportem, jest dość trudną dyscypliną. Odbijanie piłki palcami rąk i nawet złączonym dłońmi nie jest przecież naturalnym naszym odruchem w odróżnieniu np. od kopania piłki nogami. Trzeba więc wyuczyć się różnych zagrań tylko przez nieustający trening. Muszą być precyzyjne. Piłka zagrana przez przeciwnika ma niejednokrotnie szybkość ponad sto kilometrów na godzinę i w takim momencie nie ma miejsca na poprawianie techniki zagrań. Trzeba już tylko błyskawicznie analizować każdą akcję i czasem w ułamku sekundy odpowiednio reagować.
W całym siatkarskim świecie wiadomo było, że Wójtowiczowi nawet w trudnych sytuacjach ręka nie zadrży.
– Przyznaję, że należałem do odpornych i nie czułem obciążenia. Człowiek potrafi opanować nerwy, nie poddając się ciśnieniu atmosfery panującej na sali w trakcie meczu. I mnie się to udawało. Przejmować się może i przejmowałem, ale nigdy tego nie uwidaczniałem.
Czy to znaczy, że przed zbiciem piłki w ataku miał Pan czas na analizę, jak to zrobić, aby zdobyć punkt?
– Czasu właściwie wtedy nie ma. Ale możliwość ocenienia sytuacji wzrokiem zawsze istnieje. Można przynajmniej zobaczyć ręce, którymi przeciwnik zamyka drogę do ataku i dokonać wyboru, czy zbić prosto przed siebie, po skosie czy też kiwnąć. I to robiłem.
Należał Pan do zawodników, którzy mieli taki dar, czego potwierdzeniem jest przyznanie Panu w 2002 roku, jako pierwszemu Polakowi i pierwszemu Europejczykowi, poczesnego miejsca w amerykańskiej galerii siatkarskich sław Volleyball Hall of Fame. Czy przeciwnicy z tego powodu obawiali się Pana w jakiś szczególny sposób?
‒ Może nie tyle obawiali, bo w czasie meczu klasowi zawodnicy starają się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Na pewno jednak szanowali mnie, wiedząc, że moje pojawienie się pod siatką jest dla nich zagrożeniem.
Rosjanie, z którymi niejednokrotnie Pan rywalizował ‒ także?
‒ Nie inaczej. Z tym że mecze z nimi zawsze były nadzwyczaj zawziętą walką o każdy punkt. Ale jak się twardo grało, to w końcu pękali i przegrywali. Ot choćby w czasie finału o złoty medal olimpijski w Montrealu w 1976 roku. Mieli przecież piłki kończące mecz i gdzieś wewnętrznie zawieszali już sobie złote medale. A jednak 3:2 z nami przegrali.
Zdecydowało o tym wasze przygotowanie fizyczne i kondycyjne wytrenowane pod okiem trenera Huberta Wagnera, nazywanego „katem”.
‒ Jak sobie człowiek przypomni dwanaście kilogramów w pasach ołowiowych zawieszonych na biodrach i z nimi wielokilometrowe biegi w terenie oraz skoki przez treningowe płotki, to trudno było tak w duchu nie powiedzieć, a czasem i nie przekląć. Ale kiedy po sześciu miesiącach tych i innych równie ciężkich treningów okazało się, że mamy dużą wydolność na ponad trzygodzinne mecze, a efektem było zdobycie nie tylko złotego medalu na olimpiadzie, ale i przedtem w 1974 roku mistrzostwo świata w Meksyku ‒ wszelkie pretensje do trenera przestały mieć rację bytu.
Kiedy czasem ogląda Pan filmy z tamtego okresu, co Pan wtedy myśli?
‒ Że człowiek miał wtedy straszne zdrowie. Ale ogląda się sympatycznie.
Wspomnienia niejako nas odradzają. Wróćmy zatem do początku. Urodził się Pan w Lublinie. Tu skończył szkołę podstawową i uczył się w technikum budowlanym. Młodzi kilkunastoletni chłopcy zazwyczaj zaczynają uprawianie sportu od piłki nożnej.
‒ Chyba od wszystkiego. Piłka nożna, koszykówka, lekka atletyka i siatkówka. Zostałem jednak przy tej ostatniej dyscyplinie z powodu tradycji rodzinnych. Ojciec wcześniej siatkarz grający w lubelskim Motorze, a potem trener tej drużyny. Mama też uprawiała ten sport. Nikt mi jednak niczego narzucał. Po prostu jakoś od razu polubiłem tę grę.
I stała się nie tylko zamiłowaniem, ale i jednocześnie pańskim sportowym zawodem.
‒ Zacząłem od 15 roku życia jako junior w MKS Lublin. Potem w Polsce grałem w AZS Lublin, Avii Świdnik i Legii. A po skończeniu trzydziestu lat, bo taki był wymóg w latach osiemdziesiątych, mogłem wyjechać za granicę i grałem we Włoszech: w Sassuolo w Modenie, Santal w Parmie oraz w drużynach w Ferrarze i Citta di Castello.
Jak Włosi przyjęli na parkiecie u siebie mistrza świata i olimpijczyka?
‒ Szalenie sympatycznie. Mam pamiątkowe podziękowania od tamtych klubów i kibiców. Lubili i cenili polskich zawodników. Przecież grali tam także z naszej drużyny: Ambroziak, Skorek i Skiba, który tak doskonale przygotował włoską drużynę juniorską, że po kilku latach jako seniorzy władali siatkówką na świecie. Oni wtedy uczyli się od nas tej gry i Wagner był dla nich wzorem trenera. Ale o odpuszczeniu przeze mnie treningów nie było mowy. Trzeba było grać na wysokim poziomie.
Po powrocie do Polski zmierzył się Pan jednak z zupełnie innym wyzwaniem.
‒ Tak, to w moim życiu nieznane mi przedtem doświadczenie, ale równie przydatne. Przez osiem lat prowadziłem w Lublinie restaurację „Piwnica pod Fortuną” na Starym Mieście. Któregoś dnia stwierdziłem jednak, że to nie dla mnie i do restauracji już nie wrócę.
Ale do siatkówki tak. Jak czuje się Pan w roli komentatora telewizyjnego?
‒ Staram się obiektywnie oceniać wydarzenia na boisku. Ale czasem trudno mi opanować zdenerwowanie, gdy widzę nieporadność zawodników i proste ich błędy, niewymuszone przez przeciwnika.
Czyli jakie?
‒ Ot choćby błąd odbicia czy niedokładność przy prostej piłce, która w ogóle nieutrudniona jest jednak źle dograna. Takie błędy, zwłaszcza na poziomie narodowej reprezentacji, nie powinny mieć miejsca.
Karierę na boisku zaczął Pan czterdzieści pięć lat temu. Co od tamtego czasu zmieniło się w aktualnym sposobie gry?
‒ Kiedy grałem jako zawodnik, nie było np. antenek na siatce i wszystko zależało od interpretacji sędziego. W tej chwili można także dotknąć siatki, oprócz jej górnej taśmy, można w obronie odbić pierwszą piłkę nieczysto palcami i podobnie np. przyjąć zagrywkę. Można także podbić piłkę nogą albo ciałem i to jest zaliczane do prawidłowych zagrań. Czasem, gdy się temu przyglądam, więdną mi uszy, ale sędziowie to przepuszczają. W tamtych latach dotknięcie piłki po bloku równało się już jednemu odbiciu i zostawało nam tylko dwa z możliwych trzech. Dzisiaj się go nie liczy i dalej poza nim są jeszcze trzy. Łatwiej więc jest skonstruować akcję. Jednym słowem wiele z tych rzeczy, które dzisiaj są normą, kiedyś zaliczano do oczywistych błędów i dlatego nasza gra była technicznie bardziej wymagająca.
A obecnie musi być widowiskowa dla kibiców, co narzuciły przede wszystkim transmisje telewizyjne.
‒ Niestety. Zwłaszcza w przypadku liczenia punktacji. Teraz każdy błąd w grze którejkolwiek ze stron daje punkt drużynie przeciwnej, a kiedyś były tzw. przejścia i punkty zdobywała tylko drużyna zagrywająca, jeśli obroniła atak przeciwnika. Te zmiany wymusił właśnie ograniczony czas transmitowania meczów.
Czy pańskie dzieci Joanna i Robert także związane są z siatkówką?
‒ Syn zaczynał, ale w wieku juniora doznał kontuzji i musiał zrezygnować. Obecnie w Piasecznie pod Warszawą założył szkółkę siatkarską dla dzieciaków. I zobaczymy, co się z tego urodzi. Natomiast córka zdecydowanie zajmuje się jeździectwem.
I to ona namówiła Pana do jazdy konnej?
‒ Owszem. Po powrocie z Włoch do Zalesia koło Warszawy miałem taki kilkuletni epizod. Posiadaliśmy nawet konie.
Często zaliczał Pan spadanie?
‒ Czasem niewiele brakowało, ale zawsze udało mi się jakoś utrzymać na końskim grzbiecie. Moi koledzy byli nawet zawiedzeni i pokrzykiwali: puść konia, bo go udusisz, co w rezultacie miało nie ratować konia, ale sprawić, abym wreszcie z niego spadł. Nie sprawiłem im jednak tej wątpliwej dla mnie przyjemności.
Wróćmy na chwilę do Lublina. Czy to miasto o Panu pamięta?
‒ Powiem tak. Cechą Polaków jest bić brawo, gdy jest sukces, ale potem bardzo szybko się o tym zapomina. I moje miasto nie jest w tym odosobnione.
Jest Pan jedną z wybitnych postaci polskiej siatkówki i nie zaproponowano, aby wspólnie z Panem podjąć jakąś cykliczną akcję przywracającą w Lublinie siatkówkę na wysokim poziomie?
‒ Na razie sam podejmuję tylko nieliczne próby. Przez minione dwa lata udało mi się wraz z grupą zaprzyjaźnionych mi ludzi i przy udziale Prezydenta Miasta zaprosić do Lublina na mecze towarzyskie drużyny siatkarskie z najwyższej półki. Trybuny były pełne. Myślę więc, że warto byłoby tego, co już zapoczątkowaliśmy, nie odpuszczać.
Co dało Panu zatem uprawianie tego sportu przez tyle lat?
‒ Wiele cech nabytych w treningach i grze, jak choćby sprawność fizyczna,koncentracja, wytrwałość, refleks i upór. Dzięki odporności psychicznej, której nabiera się w momencie, gdy na oczach kilku tysięcy widzów i kilkunastu milionów kibiców przed telewizorami trzeba skutecznie posłać piłkę na stronę przeciwnika, łatwiej mi teraz pokonywać różne problemy.
Rozmawiamy głównie o tym, co było. Więc jest atmosfera do podsumowania. Jakie było to życie, które już jest za Panem?
‒ Na pewno szalenie ciekawe. Przez dwadzieścia pięć lat grania spełniłem się zawodniczo i osiągnąłem wszystko, co zamierzałem w karierze sportowej.
Jest jednak może coś, czego nigdy Pan w trakcie tej gry wyjątkowo nie lubił?
‒ Oczywiście. Jak mi po zbiciu piłki w stronę przeciwnika ta wracała z powrotem pod nogi. Uważałem, że to wstyd. I szybko się poprawiałem.