fbpx

Zakochana czarownica

13 września 2019
1 221 Wyświetleń

tekst Mariusz Gadomski

foto Marcin Pietrusza 

Ususzone serce gołębia, „kij osicowy” zawieszony nad paleniskiem, mycie bielizny, a nawet przyrodzenia w piwie, które pił ukochany – takie były sposoby na miłość żyjącej w XVII wieku Zofii Filipowiczowej. Dobrze się to nie skończyło. Nieszczęsna kobieta została oskarżona o uprawianie czarów, które miały doprowadzić do śmierci mężczyzny. Okrutne tortury przeżyła w podziemiach lubelskiego ratusza.

Prześladowania rzekomych czarownic uaktywniły się u schyłku średniowiecza wraz z uformowaniem się specjalnego systemu śledczo-sądowniczego Kościoła katolickiego pod nazwą Świętej Inkwizycji. Największa liczba procesów o czarownictwo miała miejsce pomiędzy XV a XVII wiekiem, zwłaszcza w okresie reformacji i kontrreformacji. W Europie i Ameryce Północnej w ciągu 300 lat (1450–1750) odbyło się około 80 tysięcy procesów o szerzenie i praktykowanie czarnej magii. Był to okres wytężonej pracy katów, którzy wykonali 35 tysięcy egzekucji na rzekomych czarownicach. 

 

Lubelskie procesy

 

W księgach miejskich Lublina zachowały się zapisy kilkunastu procesów o czary. W aktach oskarżenia wymienia się takie „przewinienia”, jak m.in. seksualne obcowanie z diabłem, nasyłanie diabła na różne osoby, używanie do czarodziejskich praktyk hostii, kości trupich i poronionych płodów (tzw. potercząt). Zupełnie serio wierzono, że czarownice latają w powietrzu nie tylko na miotłach, ale też na… krowach i potrafią zmieniać się w gołębice.

O czary i konszachty z diabłem podejrzewano wróżbiarki, zielarki, różnej maści znachorki. Jeśli jakaś niewiasta złorzeczyła osobie, której potem przydarzyło się coś złego (śmierć, choroba, bankructwo), to nierzadko oskarżano ją o sprowadzenie nieszczęścia na bliźniego przy użyciu czarnej magii. Nawet zdobycie przez kobietę miłości mężczyzny mogło budzić podejrzenia, że białogłowa w tym celu wezwała na pomoc dżentelmena z rogami.

Kodeks kar dla czarownic i zasady postępowania sądowego przeciw nim zostały zawarte w „Młocie na czarownice” (Malleus maleficarum), traktacie na temat magii, spisanym przez dominikańskich inkwizytorów Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera. Za uprawianie czarów groziło spalenie na stosie lub ścięcie mieczem. Z „lżejszych” kar: golenie włosów na całym ciele czarownic, ponieważ tam najczęściej miały być schowane czary.

Oskarżone poddawano torturom w celu wymuszenia przyznania się do winy. Wyczerpane straszliwym bólem mówiły to, co sąd chciał od nich usłyszeć, choć można domniemywać, że nawet nie rozumiały większości stawianych im zarzutów. Stosowano m.in. „próbę wody”: wrzucano podejrzaną o czary kobietę z kamieniem u szyi do morza, rzeki lub jeziora. Jeśli wypłynęła, była czarownicą. Pójście na dno oznaczało, że jest niewinna…

 

Powabna czeladna

 

Zofia Filipowiczowa była czeladnicą (służącą) w majątku Kozice, należącym do Jana Podlodowskiego herbu Janina, przedstawiciela wpływowego rodu szlacheckiego w ówczesnym województwie sandomierskim. Warto wspomnieć, że żyjąca w XVI wieku Dorota Podlodowska była żoną Jana Kochanowskiego. Miała z nim siedmioro dzieci, m.in. zmarłą w dzieciństwie Urszulę, której zrozpaczony poeta poświęcił „Treny”. 

W 1640 r. Jan Podlodowski był wdowcem w mocno podeszłym wieku. Dorosłe potomstwo rozproszyło się po okolicy i nie za często odwiedzało starego ojca. Podlodowski miał do dyspozycji liczną służbę, ale czuł się samotny w swoim majątku. Zofia Filipowiczowa zajmowała niewątpliwie wysoką pozycję na kozickim dworze. Miała bezpośredni dostęp do komnat dobrodzieja. Sprawowała pieczę nad posiłkami, przygotowywała mu stroje. Nieznany był jej wiek, choć z formy nazwiska można się domyśleć, że miała wcześniej męża. Podobno była powabną niewiastą.

Z racji pełnionych posług Zofia częściej niż inne czeladnice kontaktowała się z panem. Najlepiej ze wszystkich znała jego przyzwyczajenia, ulubione potrawy i inne wymagania. Jan mimo zaawansowanego wieku wciąż był atrakcyjnym mężczyzną. Pokochali się szczerą dojrzałą miłością, 

 

Nie było Facebooka, ale…

 

W niedługim czasie o ich romansie wiedziała cała okolica. W XVII wieku nie było Facebooka, ale tego rodzaju wieści rozchodziły się tak samo szybko jak dziś. Należy przypuszczać, że familia Podlodowskich nie była z tego powodu zachwycona. Nie żeby ubodło ich, że poważny wiekiem szlachcic zabawia się w łóżku z czeladną. Chodziło o to, że dziewka kręciła nim jak szyja głową! Jan we wszystkim jej słuchał. Toż to żałosne i źle się mogło skończyć dla wszystkich!

Być może już w samym romansie Podlodowskiego z Filipowiczową dopatrywano się ingerencji sił nieczystych. Niewątpliwe Zofia ściągnęła na siebie niechęć zarówno okolicznych ziemian, jak i ludu. Wszystko wskazuje na to, że bacznie ją obserwowano i wyciągano odpowiednie wnioski… Jej akcje zaczęły spadać równie szybko, jak wzniosły się na szczyt. Oto bowiem zapał Jana do Zofii stygł z tygodnia na tydzień. Coraz częściej, gdy przychodziła do alkowy, zastawała go sennego, skrzywionego bólem lub zmęczeniem. I chociaż bardzo się starała, żeby konar miłości zapłonął, to jej wysiłki pozostawały bez echa. Początkowo podejrzewała, że znalazł sobie inną, może młodszą i powabniejszą. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że impotencja Jana była wynikiem jego podeszłego wieku. W końcu to pojęła. 

Ale się nie poddała. A jakby odwrócić bieg czasu? Słyszała, że są sposoby na takie przypadłości.

 

Przyrodzenie w piwie i kłódka miłości

 

Zaczęła odwiedzać kobiety parające się ziołolecznictwem, zamawiające choroby, potrafiące też pomóc w dyskretnym pozbyciu się płodu. „Baby” bądź „guślice” – bo tak je nazywano – żyły zwykle poza obrębem wsi. Mieszkały pod lasem, często na trudno dostępnych bagnistych terenach. I chociaż na ogół leczyły skutecznie, a z ich usług korzystały nie tylko włościanki, ale również szlachta, ludzie mieli je w pogardzie. Źle o nich mówiono, podejrzewano o czynienie szkód w polu i gospodarstwie, a nawet o uprawianie czarnej magii. Budziły lęk. 

Plon tych „konsultacji medycznych” był dość osobliwy, a nawet szokujący. Niejaka Agnieszka Fierlejówka, służebna na dworze w Kozicach, zeznała kilka miesięcy później na procesie sądowym Zofii, że widziała, jak Filipowiczowa płukała bieliznę (a także swoje przyrodzenie) w kuflu cynowym z piwem, które potem pił do kolacji pan Podlodowski. Guślica doradziła też Zofii, żeby zmieszała krew swoją z krwią Jana. Inna służąca we dworze była świadkiem, jak Zofia puściła sobie krew z palca i wkropliła ją do szklanki Podlodowskiego. Było też ususzone gołębie serce w piwie, wieszanie nad kominem kija osicowego na powrózku od gaci, wędzenie w dymie z ogniska jakichś dziwnych drewienek. Była też… kłódka miłości. Dzięki odprawianym nad nią zaklęciom Jan miał kochać Zofię tak długo, aż kłódki nie otworzy… duch jakiegoś Łukasza. 

Zabiegi ordynowane przez „baby” okazały się ponoć skuteczne. Podlodowski odzyskał męski wigor i dobre samopoczucie, ale niestety na krótko. Był to klasyczny objaw gasnącej świecy. Potem znowu mu się pogorszyło i z każdym dniem słabł coraz bardziej. Zdesperowana Filipowiczowa biegała do niejakiej Anny Wietczyny, która w Kozicach, Rykowie i innych okolicznych wioskach cieszyła się sławą najskuteczniejszej guślicy. Wietczyna kazała jej m.in. upiec chleb, a wcześniej włożyć do środka trzy kłosy żyta. I cały czas szeptać zaklęcie. Ale na nic się to zdało. Pan już zdrowia nie odzyskał, a pewnego dnia wyzionął ducha. 

 

Pieca czarnego róg uciąć...

 

Po śmierci Podlodowskiego w Kozicach zjawił się jego syn Paweł, właściciel folwarku w pobliskim Rykowie. Objął sukcesję po ojcu. Zofia jeszcze przez jakiś czas pozostała w majątku, służąc teraz nowemu panu. 

Niebawem na polecenie Pawła Podlodowskiego została wtrącona do więzienia wraz z guślicami, z usług których korzystała. Młody dziedzic oskarżył ją o uprawianie czarów, które miały doprowadzić do śmierci jego ojca, jak też o wykorzystywanie czarnej magii w celu nastawania na jego zdrowie i życie oraz o zeszpecenie czarami budynków gospodarskich w majątku Kozice. 

W skardze sądowej, która trafiła do rozpatrzenia do sądu miejskiego w Lublinie (województwo sandomierskie było w lubelskiej jurysdykcji) można przeczytać, że „(…) będąc czeladnicą u niegdy sławney pamięci Jego Mości Pana Jana Podlodowskiego rodzonego mego w Kozicach czas niemały czarami y gusłami wielkiemi bawiąc się wespół z innemi guślicami przez te wszystkie czary y swoje dziwne incantacie (zaklęcia – przyp.) przywiodła rodzonego mego do śmierci. A niekontentując się tym, takowemiż Dyabelskimi fortelami temiż czasy mnie samemu na zdrowie nastąpieła y swemi zabobonami budynki obory zeszpeciła iż mi ninaczym powodzić się nie może ale y drugich czarownic po majętnościach guślić nauczyła”. 

Dokładnie zrelacjonowano przed sądem wszystkie praktyki, które miały przywrócić uczucie starego pana do czeladnej. Nikt z zeznających nie miał wątpliwości, że odbywało się to przy użyciu sił nieczystych. Mało tego – dziewki służebne i guślice zeznały, że po śmierci Jana Zofia próbowała tymi samymi sposobami zdobyć serce jego syna! Niejaka Anuska, guślica, poradziła Filipowiczowej, żeby podczas bytności pana Pawła w Kozicach „wyrypnąć mu podkówkę abo ziemię gdzie on stał” i spalić to w ognisku. Wtedy zyska łaskawość jegomości. 

Ale takie sztuczki na młodego pana nie działały. Tak to rozsierdziło „baby”, że zaczęły obmyślać plan zgładzenia szlachcica. W tym celu „pieca czarnego rog uciąć y włożyć go za belkę gdzie dym przechodzi”. Po czymś takim Podlodowski miał umrzeć w ciągu roku. Do „zabójstwa” jednakowoż nie doszło, bo sama Zofia była temu przeciwna i powstrzymała inne guślice. 

 

Rózgi i zakaz zbliżania się

 

Zofia Filipowiczowa przeżyła wielkie upokorzenie, gdy pośród szyderstw, wyzwisk i gróźb rozochoconej gawiedzi przeprowadzono ją związaną przez całe miasto przed oblicze sądu lubelskiego. Potwierdziła, że w celu zapewnienia sobie miłości Jana Podlodowskiego stosowała praktyki, jakich nauczyła się od miejscowych znachorek. Ale to nie były czary. Nie nastawała na życie starego pana i jego syna Pawła. 

Zgodnie z ówczesnym prawem, sąd nie mógł wydać wyroku skazującego, jeśli osoba oskarżona o przestępstwo nie przyznawała się dobrowolnie do winy. Żeby ją do tego zmusić, sąd wydawał tę osobę na tortury. W podziemiach ratusza lubelskiego była izba tortur wyposażona w tak skuteczne „narzędzia perswazji”, jak m.in. szyna do przypiekania i „hiszpańskie trzewiki” (rodzaj imadła, które miażdżyło stopę).

Ponieważ czary traktowano jako bardzo poważne przestępstwo i w zasadzie każdy podejrzany był traktowany jak winny, należało się spodziewać, że nieszczęsna czeladnica zostanie wydana na męki, a następnie spłonie na stosie lub skończy pod katowskim mieczem. Stał się jednak cud! Na skutek usilnego wstawiennictwa duchowieństwa i szlachty sąd zaniechał tortur, orzekając wyświęcenie i wygnanie Filipowiczowej ze wsi, po uprzednim obiciu rózgami. Po wygnaniu nie wolno jej było zbliżać się do Kozic i Rykowa na odległość 10 mil. W podobny sposób ukarano współoskarżone guślice. Przed wygnaniem Filipowiczowa musiała jeszcze przysiąc, że nie będzie nikomu więcej szkodzić czarami pod groźbą kary gardła. Nie wiadomo, jak potoczyły się jej dalsze losy. 

W polskich procesach o czary jako oskarżone występowały niemal wyłącznie kobiety z niższych stanów, najczęściej chłopki lub przedstawicielki biedoty miejskiej, rzadziej bogatsze mieszczki. Nie sądzono natomiast szlachcianek. Szlachta czasami wykorzystywała „czarownice” do własnych celów. W procesie z 1732 r. między rodami Mytków i Pogórskich z Podola ci pierwsi wynajęli okoliczne „baby”, by szkodziły czarami Pogórskim, z którymi od lat byli skłóceni. 

W tekście wykorzystano:

„Procesy o czary w Lublinie w XVII i XVIII w.” Mirosławy Dąbrowskiej-Zakrzewskiej, Lublin 1947.

„Lubelskie Procesy Religijne”, oprac. Antoni Żbikowski, Lublin 1930. 

 

Zostaw komentarz