fbpx

Pot, lód i piach. Zima w Maroku

4 kwietnia 2015
Comments off
1 155 Views

DSC09266Mimo groźnych prognoz przewidujących obfite opady śniegu we Francji i Hiszpanii, przejechaliśmy Europę w pełnym słońcu. Bus wyładowany ludźmi, bagażami i motocyklami po 44 godzinach od opuszczenia Lublina stanął w porcie Algeciras, gotowy do załadunku na prom. Po półtoragodzinnym rejsie przez Cieśninę Gibraltarską jesteśmy w Maroku. U stóp Atlasu znajdujemy camping o wdzięcznej nazwie Woda Życia, gdzie zostaje bus i nasza codzienność. Rankiem wszystkie motocykle zostają objuczone sakwami, kuframi i żądnymi przygód jeźdźcami, a jeden dodatkowo „babą”. Jest rześko, ale słońce świeci, więc problemy z odpaleniem silników w BMW Marka i suzuki Michała nie zmniejszają naszego optymizmu.

Jedziemy wzdłuż Atlasu Średniego. Wysokie szczyty ciągną jak magnes, a pikanterii dodaje otulający je śnieg. Wieczorem w zupełnie bezbarwnej wsi bierzemy hotel, taki ani ładny, ani uroczy, w sumie odpychający. No i zimny, ale na początek można zacząć od pewnej dawki dyskomfortu. Następny dzień zaczynamy od hotelowego śniadania. Stół nakryty świeżą prasą pachnącą farbą drukarską, bagietka, oliwa i po jednym serku topionym. Kawa płatna dodatkowo. Cena za kawę zawsze wyrównuje to, co udaje się utargować z ceny hotelu – ale tego nauczymy się później.

Odcinki specjalne

DSC09313Z każdym zakrętem i miniętym stadem kóz zbliżamy się do jednego z zaplanowanych przez Michała „odcinków specjalnych”. Następnego dnia pokrzepieni przygotowaną przez naszego osobistego chef de cuisine, czyli Artura,jajecznicą, wyruszamy. Spod kół się kurzy, kamienie strzelają na boki, horyzont po lewej zamknięty pasmem ośnieżonych gór. Po dwóch godzinach wracamy na asfalt – w bakach pustki. Benzin? – z tubylcami trudno się porozumieć, ale to słowo wystarcza. Kierują nas 5 (tyle, ile palców ręki) kilometrów w lewo. Jest spora wieś, ale zaczepiona osoba kręci głową i odsyła nas po benzynę w przeciwnym kierunku, do miasta Midelt. Nie dajemy za wygarną, jeszcze kilka zagadniętych osób i znajdujemy benzynę. Sprzedawana jest w nielegalnej dziupli przy targu. Nalewa się ją 5-litrowymi butelkami po oleju, kosztuje ciut taniej niż na stacji. Wracamy w góry. Kamienną ścieżką okrążamy brzegi słynnego Cirque de Jaffar, karkołomnego skalnego amfiteatru. Dojeżdżamy do północnego stoku i stajemy przed wysoką zaspą starego, mokrego śniegu. Ktoś próbuje wbić przednie koło w śnieg, ale walka nie ma sensu. Białego paskudztwa jest za dużo, ścieżka niepewna, a urwisko wysokie. Zawracamy. Wbijamy w nawigację Imilchil. Dróżka przez Atlas Wysoki – szaro-rdzawe góry, uformowane w niezwykłe kształty warstwy skalne, skąpa roślinność. Wsie malutkie, domy płaskie, bez dachów, przycupnięte obok siebie, patrzące w ogromną przestrzeń malutkimi oknami. Kiedy wjedzie się w środek tej półżywej kamiennej przestrzeni, okazuje się, że życie toczy się tu w najbardziej naturalny i tym samym prymitywny sposób. Mieszkańcy, korzystając z łaskawości wiosennego słońca, siedzą na ziemi, opierając się o ściany. Kobiety ubrane w kolorowe stroje, z geometrycznymi tatuażami na brodach i pomiędzy brwiami, zasłaniają oczy i twarze przed złem, które pewnie im tam wwozimy. Mężczyźni w długich dżelabach z czubatymi kapturami siedzą w oddzielnych grupach. A dzieci, ech, nie ma u nas już tak brudnych i szczęśliwych dzieci! Reagują na nas dość emocjonalnie, ale bez euforii, i przekonują, żebyśmy wrócili na drogę. Z upływem dnia ogarnia nas przejmujące zimno. Przeprawiając się przez przełęcz pomiędzy zwałami śniegu, zastanawiamy się w skrytości ducha, co my tu robimy na motocyklach!? Wieczorem docieramy do Imilchil. W ciasnym centrum na pierwszy rzut oka widać szyldy kilku hoteli. Przy wyborze kierujemy się tylko jednym kryterium – ma być ogrzewany! W czasie kiedy część grupy szuka noclegu, reszta przestępując dla rozgrzewki z nogi na nogę, pilnuje dobytku. W końcu rezygnując z solidarności z szukającymi, ulegamy zapachom ze straganu. Na rozgrzanej płycie ociekającej oliwą pieką się tam placuszki, ugniatane wcześniej z masłem przez ciemnooką kobietę. Kiedy pęczniejące na nich pęcherze robią się złotobrązowe, placki są gotowe. Gorące, tłuste i smaczne. A obok bulgocze harira, gęsta, ostra zupa z soczewicą. Nasz posiłek nie spodobał się reszcie grupy i na nic zdają się tłumaczenia, że to było ratowanie życia. Udobruchał ich dopiero właściciel hoteliku, podając gorący napar z mięty i ziół, migdały, solone fistaszki i ciasto. W błogich nastrojach rozsiadamy się wokół metalowej kozy, która roztacza wokół miłe ciepło. Rankiem drewniane okiennice zasłoniły łaskawie pogodową rzeczywistość, ale wdarła się i tak do naszej świadomości niesiona krzykiem tego, kto pierwszy otworzył okno. Pada śnieg! Ale – to jest dobra wiadomość – termometr pokazuje jednak dodatnią temperaturę, +1 stopień. Siadając na motocykle, jesteśmy sztywni od ubrań. W wąwozie Todra temperatura wzrasta do +11 st., szalejemy ze szczęścia, ściągamy entuzjastycznie bluzy, membrany czy co kto tam wcisnął pod kurtkę. Wyciągamy kuchenkę gazową i włoską kawiarkę i robimy kawę w plenerze. Na kolejnym „odcinku specjalnym”, trasie MH3 z Todra do wąwozu Dades, robi się jeszcze cieplej, także przez rosnący stopień trudności jazdy. Ruchome kamienie, zerwane przez rzekę ścieżki, z których trzeba nagle zeskoczyć metr w dół lub przejechać po dwudziestocentymetrowej resztce ścieżki. Każdy robi, co może, co umie i łapie się każdego sposobu na pokonanie kamiennego piekła. Jednym pomagały umiejętności, innym lekkie motocykle, a niektórzy szukali ratunku u św. Krzysztofa. Najwyraźniej wszystkie metody były skuteczne, bo wieczorem dumni i bladzi wspólnie podziwiamy widoki w wąwozie Dades.

Śladami Rajdu Paryż – Dakar

DSC09223Wymarzony przejazd przez pustynię z Mhamid do Foum Zguid staje się rzeczywistością w Walentynki. Sahara po grudniowych opadach popisuje się kolorami. Nie jest martwą pustką, matecznikiem minimalizmu formy i treści. Kipi żółcią, zielenią i fioletem. Pierwsze piaski, pierwsze śmiechy i lęki. Motocykle, okazuje się, nie jadą tak łatwo, jak tych śmiałków na rajdzie Dakar, trudno ruszyć, trudno nabrać prędkości i utrzymać się na kursie. Po kwadransie wyeliminowany zostaje Marek. Jego noga pechowo dostaje się pomiędzy kufer a wydmę, w momencie gdy motocykl walił się na bok. Opuchlizna rośnie w oczach, potrzebne silne środki przeciwbólowe. Marek wraca na asfalt, Andrzej solidarnie z nim.

Erg Chigaga wygląda jak pocztówka – pomarańczowe wydmy drobnego jak mąka piasku. Motocykle grzęzną w nim jak w bagnie, potrzeba dużo mocy i pracy silnika na wysokich obrotach, by ruszyć z miejsca i przejechać choć kawałek. Koleiny pozostawione przez samochody terenowe wytrącają z równowagi. Po kilkunastu kilometrach gotuje się olej w silnikach, a filtry zapchane są pyłem. Mordęga, pot. Uciekamy od piasku, szukamy twardszego podłoża. Przejeżdżamy na przełaj przez bujną roślinność. Nie widać, co się pod nią kryje, więc nie można stracić czujności, by nie wpaść na głaz lub w dół. Kilometry dłużą się, ale w końcu jest szlak. Złudne to szczęście. Droga jest widoczna, ale luźne kamienie pokaźnych rozmiarów uprzykrzają jazdę podobnie jak piasek. Jedyne rozwiązanie, jakim jest stanie na stopkach i duża prędkość, odpada, bo grozi przebiciem opony lub zgięciem felgi. Poza tym bagaże zaczynają wtedy żyć własnym życiem, nie mówiąc o „babie”, która wykonuje szereg kompulsywnych ruchów mających na celu zachowanie integralności z resztą motocykla. O zachodzie słońca góry na horyzoncie przybierają stalowy kolor, niebo granatowieje, a przed nami migoczą światła Foum Zguid. Na niebie zapalają się Wenus i Jowisz, za nimi Syriusz i inne gwiazdy. W palmach wokół hotelu grają świerszcze. Trzeba zadbać o motocykle, nasmarować łańcuchy, przetrzepać filtry, poklepać po baku za dzielność.

DSC09103Na następny dzień zaplanowaliśmy przejazd odcinkiem Rajdu Paryż – Dakar. Zacięcie, gotowość i żądza przygody roztopiły się jak wosk, gdy szlak okazał się korytem rzeki, która z wściekłością przywlokła i porozrzucała wielkie ruchome otoczaki. Po doświadczeniach poprzedniego dnia, które kierowcy porównywali do długotrwałej pracy młotem pneumatycznym, odpuszczamy po kilku kilometrach. Ale i te kilka kilometrów na trasie rajdu było jak otarcie się o motoryzacyjne misterium. Doświadczyliśmy (zachowując proporcje!) tego, czym jest duch rajdu – konfrontacji człowieka, maszyny i żywiołu. Ideę rajdu przyniosło życie – w 1977 francuski zawodnik, motocyklista Thierry Sabine, zabłądził na pustyni w Libii i chyba mu się to spodobało, bo uznał, że warto, by inni też mogli takich wrażeń doświadczyć. Pomysł został wcielony w życie bardzo szybko. 26 grudnia 1978 roku na starcie w Paryżu stanęło 182 zawodników, na metę w Dakarze dojechało 74. To stało się trwałą cechą rajdu – trudy odsiewają co roku około połowę startujących. Zmieniała się natomiast trasa – w pierwszych latach biegła przez Francję, Algierię, Niger, Mali, Mauretanię, Senegal. Po 10 latach zaczęła zahaczać o Tunezję i Libię. W 1992 roku metę rajdu wyznaczono w Kapsztadzie, czyli do pokonania była cała Afryka. W 1993 wśród krajów goszczących rajd pojawia się „nasze” Maroko. W następnych latach zawodnicy startują z hiszpańskiej Granady, z Dakaru, z Marsylii, Barcelony czy Lizbony, a kończą np. w podparyskim Eurodisneylandzie… 30 edycja w 2008 roku zostaje odwołana, jak wiadomo przyczyną była aktywność islamskich terrorystów. Od tej pory rajd odbywa się w Ameryce Południowej, nosząc nazwę Rajd Dakar, podkreślającą kontynuację tradycji. Inne ważne daty w historii rajdu to 1986, kiedy w katastrofie śmigłowca zginął Thierry Sabine, oraz 2001, w którym po zwycięstwo w kategorii samochodów sięgnęła po raz pierwszy kobieta. Wtedy, co niektórzy, zaczęli szeptać o rychłym końcu Dakaru. Ale legenda trwa i niezmiennie kusi śmiałków, by zgodnie z intencją Sabine’a próbowali, gdzie leży granica wytrzymałości i by szukali jej w skrajnie trudnych warunkach pustyni. Tegoroczna 37. edycja w pewnym sensie należy do nas, Polaków. Po najwyższe laury sięgnął quadzista Rafał Sonik, a na podium wreszcie stanął Krzysztof Hołowczyc.

Kamienie, piachy i lodowate podmuchy wiatru na przełęczach Atlasu pożarły bezlitośnie nasze formy trenowane na licznych wyjazdach i siły z troską oszczędzane na ten wyjazd. Wracamy do domu sponiewierani, ale z poczuciem wdzięczności za ten gest niegościnności. Nie zamienilibyśmy tego za żadne wygody w nadmorskich kurortach.

tekst: Iza Wołoszyńska

foto Iza Wołoszyńska, Wojciech Wołoszyński

 

Comments are closed.