Tekst Izolda Boguta
W lipcu 1894 roku statkiem parowym z Astrachania przypływa do Baku ośmioletnia Zosia Zielińska. W wynajętym domku na przedmieściach spędza z rodzicami wakacje. Nie wiem, czy młoda naftowa metropolia zrobiła na niej wrażenie. Wiem za to, że w Baku były wtedy kozy i jedna z nich zjadła słomiany kapelusik, który moja prababcia Zosia zostawiła na werandzie. Wiele razy myślałam o tym, jakie wrażenia z Baku wywiozłabym ja, gdybym tam kiedyś się znalazła.
Minęło 118 lat. Baku wita mnie ciepłem lipcowego wieczora. Patrzę na te same tysiącletnie mury, Iczeri-Szeher, Dziewiczą Basztę, które podziwiała prababcia. Rozglądam się za kozą… Ale widzę co innego na rozświetlonych iluminacjami ulicach puszą się białe limuzyny, wieżowce wystrzeliwują w niebo niczym rakiety, a ogromna fontanna błyska co chwila innym kolorem. Nad wszystkim góruje pomysłem i rozmachem wieżowiec w kształcie płomienia. Zadzierzgnięcie głębszych więzi z Baku zdaje się trudne. Nasze ubrania nie grzeszą świeżością, obuwie przykryte grubą warstwą kurzu, włosy zmierzwione od kasków motocyklowych to pożałowania godny widok. Nie wmieszamy się w wytworne towarzystwo spacerujące nadmorską promenadą. Wracamy do zaparkowanych pod witryną sklepu Dior motocykli i udajemy się na odpoczynek, na tyle daleko od naftowego bogactwa, by stać nas było na nocleg i kolację.
Do tej krainy napompowanej petrodolarami zjechaliśmy z wysokiego, pięknego i groźnego Kaukazu. Pierwszy poważny dyskomfort na Kaukazie rodzi ciągły kontakt z bronią. Skrzyżowania, rogatki miast obstawione są uzbrojonymi po zęby mundurowymi. W pstrokaciźnie mundurów trudno się połapać, co jeszcze sprzyja niepewności. Atmosfera stanu wyjątkowego. Na jednym z punktów kontrolnych pytam, czy tu jest bardzo niebezpiecznie, a odpowiedź brzmi „Spakojno, spakojno!”, „No, to po co ta broń?”, nastaje chwila ciszy, ale rosyjski żołnierz ma w zanadrzu żarcik: „A jakby dziki zwierz wyszedł z lasu?”. Nie wiem, czy również przeciwko dzikiej zwierzynie są bunkry, listy gończe i pojazdy opancerzone. Widok ludzi gotowych do walki powszednieje.
MALEŃKA, ALE HARDA
23 czerwca, najkrótsza noc w roku zastaje nas w Czeczenii. Na targu w Szali oblewa nas morze sympatii i ludzkiego ciepła. Starsze kobiety zostawiają stragany, by zapytać skąd i dokąd jedziemy i dać dowód swojego uznania, mówiąc: „Wot, maładcy, maładcy…” i życzyć pomyślności. Jedna z kobiet sprzedająca powiązany w pęczki czosnek jest tak poruszona naszym przybyciem, że zaprasza nas do domu, bo skoro przyjechaliśmy tu, to jesteśmy gośćmi, także jej gośćmi. Na naszych rękach lądują pszenne chleby, jabłka, ogórki, szczypiorek. Jedyna rzecz, jakiej nie możemy ani kupić, ani dostać, to wino. Nawet tu na targu, gdzie od złotozębnego konika można kupić dolary i euro, czarnego rynku na alkohol nie ma. Allah akbar!
Przeszło trzy godziny jedziemy kamienistą górską drogą, w pyle i w akompaniamencie klaksonów mijanych ład i terenówek, prowadzonych przez rozanielonych naszym widokiem kierowców. Trąbią i ci, co jadą blisko nas, i ci z daleka, do tego machają, wychylają się przez okna i szyberdachy, krzyczą coś na powitanie. Kiedy zapada zmierzch, brzegi jeziora Kazenoj-Am pustoszeją, znikają ciemne twarze okolone długimi brodami, zostaje naczelnik policji z kolegami po to, by zapewnić, że włos nam tu z głowy nie spadnie. Wierzymy. Stawiamy namioty, odpalamy kuchenki gazowe, próbujemy przyrządzić żylastą wołowinę kupioną w Szali. Biwakujący po sąsiedzku Czeczeni zapraszają do siebie. Na stół wjeżdża zimna wódka oraz gorące, pieczone na ognisku szaszłyki z baraniny. Jest cudnie. Gdy pękły pierwsze lody, a pękły szybko, stale powtarzającym się toastem jest „Za maleńką Czeczenię, która j…e wielką Rosję”. A niech tam jej będzie…
Zauważamy, że tu wysoko w górach nie ma żołnierzy, nie ma kontroli. Jest zielono, są konie, pasterze i gdzieniegdzie słynne kamienne wieże, symbol wolności i niezależności narodu. Po wspięciu się na przełęcz zjeżdżamy na południe, temperatura rośnie, znika mgła. Jesteśmy w Dagestanie.
WSIO W PARIADKIE!
Góry dominują nad wszystkim, jasne, rozżarzone słońcem, pozbawione życia. W dole toczy swe mętne wody spora rzeka. Wsie są puste, przyklejone do zboczy, nad każdą pręży się minaret i błyszczy kopuła meczetu. Kobiety są tu płochliwe i zakryte od stóp do głów, widać tylko ich dłonie i piękne twarze. Na widok aparatu fotograficznego odwracają się lub zakrywają dłońmi twarz z prędkością większą niż spust migawki. Starsze nie są aż tak ortodoksyjne – zwykle wystarcza im chustka przykrywająca włosy.
Wracają punkty kontrolne. Zatrzymujemy się na wyraźne żądanie wojskowego. Niewielkie miasteczko jest brzydkie i robi wrażenie poligonu. Pod dachem z niebieskiej plandeki ulokowało się kilku wojaków z karabinami maszynowymi. Nasze paszporty trafiają do rąk grzecznego „naczelnika”, a zdziwienie przybyszami jest ogromne. Wygląda na to, że nie ma na nas procedur i w ogóle nie powinno nas tu być. Oraz refleksja jednego z nich, której wyrażenie było silniejsze niż wojskowy regulamin „I jeścio diewoczki wziali…”. Zupełnie nie na miejscu jest więc to, że nie potrafimy określić naszej marszruty ani w przód, ani nazad – naprawdę nie pamiętamy skąd jedziemy, przez jakie miejscowości, po prostu jedziemy. Tym bardziej nie wiemy dokąd. Dla kogoś, kto przy pomocy karabinów i granatów stara się wprowadzić kontrolę totalną nad Kaukazem, to było nie do pomyślenia.
Paszporty muszą jechać do kogoś postawionego wyżej niż naczelnik. Znikają. Zostajemy na parkingu. Z nieba leje się żar. Obok stoi wrak samochodu, który spłonął kilka miesięcy temu, ostrzelany i rozerwany przez wrzucony do środka granat. Przybywa drugi ogromny karabin, część ludzi biegnie do aut bez tablic rejestracyjnych i odjeżdża z piskiem opon. Lufa karabinu wysuwa się z okienka strzelniczego w bunkrze. Siedzimy zobojętniali na zasranym przez krowy chodniku i czekamy, robiąc zakłady co do losów paszportów. Humor coraz czarniejszy. Po półtorej godziny zjawia się nasz naczelnik i… oddaje paszporty. Wsio w pariadkie!
BYĆ GOŚCIEM W MUZUŁMAŃSKIM DOMU
Do granicy dagestańsko (rosyjsko) -azerbejdżańskiej dojeżdżamy około 17. Jedynie Allah wie dlaczego, stoimy na pasie, czekając na odprawę, do późnej nocy. W kolejce na granicy naszym towarzyszem niedoli jest Ikmet, czterdziestopięcioletni Azerbejdżanin. Zadbanym busem dwa razy w tygodniu pokonuje ponad 550-kilometrową trasę Baku – Grozny i z powrotem. Wozi osoby handlujące ubraniami i żywnością. Każde przekroczenie granicy zabiera mu 8 godzin! Prosimy Ikmeta, by, kiedy już znajdziemy się na azerskiej ziemi, pomógł w znalezieniu skrawka łąki na rozbicie namiotów. Gdy opada za nami graniczny szlaban, Ikmet prosi, by jechać za nim. Dojeżdżamy nie na łąkę, lecz do domu Ikmeta w mieście Quba. Jest późna noc, ale w domu nikt nie śpi – dwudziestoletni syn zerwany ze snu zastępuje ojca za kierownicą – ludzi trzeba dowieźć do Baku, żona i córka krzątają się po kuchni i szykują NAM kolację! Ucztujemy do trzeciej rano, kobiety donoszą jedzenie, ale nie siadają z nami do stołu. Gospodarz pije piwo bezalkoholowe, nas ugaszcza winem. Kiedy zaczynamy myśleć o spoczynku, okazuje się, że posłania gotowe. Rano cierpliwie czeka z poranną modlitwą, aż wstaniemy, bo zajęliśmy jego pokój modlitewny. Nasza inność nikogo nie dziwi ani nie razi. Nikt nie wymaga dostosowania do tutejszych zasad. „Patrzymy takimi samymi oczami i słuchamy takimi samymi uszami, Bóg jest jeden, gdzie szukać różnic i po co?” – mówi Ikmet, a nam szczęki opadają ze zdziwienia. Tu, w przednich szeregach pochodu islamu na zgniły Zachód, takie postawy?
KAŻDA OKAZJA JEST DOBRA
Gruzja to kraj zaangażowanych policjantów. W Lagodekhi, zaraz po wjechaniu do Gruzji, otaczają nas chmury deszczowe, spada temperatura, ciepły hotel staje się niezbędny. Zaczepiamy policjanta, czyby nie pomógł. Gdzieś tu mieszka legendarne polskie małżeństwo, może udzielą gościny zziębniętym i przemokniętym krajanom. Spod wygodnego domu na przedmieściu zostajemy jednak odprawieni z kwitkiem. Wtedy nasz dzielny mundurowy eskortuje nas do hotelu, pomaga negocjować cenę, taszczy bagaże i organizuje bezpieczny parking na hotelowym zapleczu. Dopiero wtedy, zadowolony ze swojej dobrze wykonanej roboty, odjeżdża.
Kolejny policjant „ratuje” nas z paszczy bestii, którą jest Osetia Południowa. Staramy się bowiem przekroczyć niedawno powstałą granicę z tą republiką. Granica, sporna i niechciana, jest silnie obstawiona, ale mamy ochotę przechytrzyć panów z karabinami. W końcu trafiamy na takiego, który nie potrafi nas zatrzymać, i przejeżdżamy. Nasza radość nie trwa długo, asfalt kończy się zasiekami. Robimy więc odwrót, ale po chwili dogania nas policyjny pick-up, a w środku spocony z emocji policjant. Znowu jest kłopot co z nami zrobić, więc odbywa się dzwonienie do szefa. W tym czasie siadamy w rowie i konsumujemy chleb z kiełbasą. Naraz słyszymy głos „naszego” policjanta, zupełnie inny, spokojny i miły: „Czy nie potrzebujecie wina do obiadu?”. To jest kaukaska gościnność w wersji gruzińskiej – każda okazja jest dobra, żeby napić się wina… Przeciętna gruzińska rodzina produkuje na własne potrzeby około tysiąca litrów wina na rok!
Z Gruzji wyjeżdżamy szlakiem szumnie zwanym Gruzińską Drogą Wojenną. Dziś jest to droga jak najbardziej cywilna, prowadzi do jedynego przejścia granicznego z Rosją, jest asfaltowa, ale za to swojsko dziurawa. Po drodze mijamy stragany z pamiątkami, turystów z Japonii i urokliwe widoczki. Po chwili zaczyna się motocyklowy hard core: dwa stopnie na plusie, deszcz ze śniegiem i kałuże do kolan, bo droga na wysokości 2000 m n.p.m. zamienia się już w drogę ostatniej klasy utrzymania i nieutwardzoną. Z tych kałuż spod kół tirów (tak, tirów, bo to najkrótsza drogą, jaką mogą przedostać się z Gruzji np. do Ukrainy) wytryskują na nas fontanny wody i błota. Apogeum wysokości i wrażeń przypada na 2350 m n.p.m., potem wysokość maleje, a komfort jazdy rośnie. Na granicy tradycyjnie – swoje trzeba odstać. Czasochłonnym problemem są nasze nazwiska, napisane dziwacznym europejskim alfabetem. Nie da się tego wklepać do systemu ani przeczytać. Proponujemy współpracę przetestowaną już na wcześniejszych przejściach – „starszy grupy” zamyka się z pogranicznikiem w budce i spokojnie dyktuje nazwisko po nazwisku. Dzięki temu po trzech godzinach jesteśmy odprawieni. Ciemną nocą zjeżdżamy krętymi drogami do Władykaukazu, a stąd to już tylko przysłowiowy „rzut beretem” do Lublina.
Zobaczyłam „mityczne” Baku, które było jednym z punktów na mapie życiorysu mojej prababci Zofii. Urodzona w Odessie, kształcona w Petersburgu, Kijowie i Paryżu, spędzająca wakacje w majątku swojego wuja w Baku. Ze zdziwieniem stwierdzam, że kiedyś świat był tak samo mały i dostępny jak dziś. Cieszę się, że mogę – jako pierwsze pokolenie po Zofii – swobodnie przemieszczać się po Europie i świecie, także jej śladami. Cieszę się, że mogę w ten sposób spiąć historię rodzinną – dotknąć miejsc, które moja babcia czy mama znają tylko z opowiadań Zofii. Wyobrazić sobie piękną willę wuja Zofii wśród rozległych pól dalekiej Ukrainy czy kozę na przedmieściach stolicy Azerbejdżanu, która zjada dziecinny słomkowy kapelusik. Moje dzisiejsze podróżowanie zyskuje dodatkowy walor podróży w czasie.